Zaparkował auto pod kamienicą,
gdzie na ostatnim piętrze mieszkał razem z matką, a teraz wiodła ona życie samotnie.
Pamiętał, że kiedyś, w czasie zimy, mróz wślizgiwał się do mieszkania przez
szczeliny na poddaszu. Obecnie, na szczęście, ten problem był już rozwiązany,
ponieważ Aomine zapłacił za remont lokum, dzięki czemu warunki życia jego
rodzicielki znacznie się poprawiły. Wiedział jednak, że najlepszą opcją byłoby
zmienianie lokalizacji dla matki, na co miał już odłożoną prawie całą kwotę.
Chciał się odwdzięczyć za to, ile kobieta dała mu od siebie, gdy był dzieckiem,
mimo tego, jak sama mało posiadała.
Wszedł na klatkę schodową i
kamiennymi stopniami wdrapał się na samą górę. Po drodze minął pijanego
mężczyznę, który chciał go zaczepić, jednak szybko go minął, starając się
zignorować wszechobecny zapach gorzały, emanujący od faceta.
Zapukał w drzwi i odczekał
chwilę, nim jego matka podeszła i otworzyła. Kiedy go zobaczyła, zamarła. Nie
wyglądała na swój wiek 44 lat, w tym przypadku na jej korzyść. Była dość
szczupłą, energiczną i ciepłą osobą, która mimo przykrych doświadczeń z jego
ojcem, nie miała żadnych problemów z zaufaniem innym oraz pomocą potrzebującym.
Była po prostu dobra i tą dobroć starała mu się wpoić od dziecka.
Nawet, jeśli nie spodziewała
się jego wizyty, nawet, jeśli jej związane w koka czarne włosy i krople potu na
jasnej cerze świadczyły o wykonywanej w tym momencie pracy, rzuciła się na
niego i mocno przytuliła. Aomine otoczył
jej lekki, świeży, kwiatowy zapach, który zawsze kojarzył mu się tylko z
jednym.
Z domem.
— Daiki...! — wyszeptała Mika,
ściskając go tak, że aż na moment zabrakło mu tchu.
— Hej, mamo — wydyszał i
odwzajemnił objęcie, tyle, że dużo lżej.
Po chwili, kobieta odsunęła go
od siebie na odległość wyciągniętych ramion i przyjrzała mu się badawczo. Nagle
jej radość ustąpiła miejsca złości.
— Gdzieś ty się podziewał,
Ahomine?! — krzyknęła, łapiąc się pod boki. — Nie odwiedzasz mnie, nie
dzwonisz. Chcesz, żebym poczuła się niechciana? — westchnęła ciężko i
przesunęła się, aby przepuścić go w drzwiach. — Już jednego mężczyznę w życiu
straciłam! — powiedziała, niby w żartach, jednak Daiki wiedział, że kryje się
za tym prawda i szczere wyznanie, tyle, że wypowiedziane lekkim, pogodnym tonem
kobiety, która nie przejmuje się przeszłością, tylko brnie naprzód.
— Daj spokój — również
westchnął Aomine. — Wiesz, że ostatnio wyjechałem.
Wszedł do mieszkania z
zamiarem przedostania się przez krótki korytarz do salonu, jednak matka
zdzieliła go ścierką po tyłku.
— Za co?! — krzyknął, bardziej
przestraszony tym nagłym atakiem, niż obolały.
— Zdejmij buty, paniczyku! Tu
podłogę zmywam ja, nie sprzątaczki! — fuknęła.
Aomine wywrócił oczami.
— Ile razy mam powtarzać, że
nie mam żadnych sprzątaczek?
Jego matka przemilczała
odpowiedź. Od razu, kiedy zdjął obuwie, wepchnęła go do małego saloniku
połączonego z kuchnią i usadziła na kanapie, sama sadowiąc się tuż obok. Wciąż
wyglądała na obrażoną, ale ciekawość wzięła górę.
— No? Co u ciebie? Jak na
wakacjach? Dobrze się odżywiasz? — Mika zaczęła zasypywać go pytaniami, mierząc
przy tym sceptycznym spojrzeniem swoich czarnych jak węgiel oczu o długich
rzęsach.
— Rany, to wszystko łączy się
głębiej z tym, o czym przyszedłem pogadać — odparł i odgarnął z czoła włosy. —
Oprócz jedzenia! — dodał szybko. — To, akurat, najmniejszy problem.
— No to co? Mam robić herbaty?
— spytała, wstając.
— Lepiej kawy — odparł i opadł
plecami na oparcie kanapy. — Czeka nas dłuższa rozmowa.
Mika przeszła parę kroków
dalej, do kuchni. W tym czasie Aomine przymknął na chwilę oczy, chcąc dać im
odpocząć choć na moment. Konsekwencje bezsennej nocy zaczęły dawać o sobie
znać. Było to o tyle męczące, że miał zamiar, zaraz po rozmowie z ojcem, od
razu wracać do Nowego Orleanu. Już zaczynało brakować mu Kise. Poza tym, po prostu
czuł, że tak powinien.
Nagle na jego nogi coś
wskoczyło. Przemógł w sobie instynktowną chęć zrzucenia tego, błyskawicznie
otwierając powieki. Na jego udach usadowił się właśnie ogromny, ciężki kot.
Co najzabawniejsze, jego kot.
Sapnął tylko cicho, głaszcząc
zwierzaka po tułowiu. Większość długiego, puchatego futerka miał białą, jednak
na łapkach, pyszczku, uszach i ogonie był brązowy. Wpatrywał się w niego
wielkimi, intensywnie błękitnymi oczyma, jakby chciał prześwietlić go na wylot,
z wyrzutem.
— No co? — spytał kota,
drapiąc go jednocześnie za uchem.
Ponownie wzdrygnął się, kiedy
usłyszał odpowiedź.
— Jak to co? Ma ci za złe, że
na tyle go zostawiłeś. A na dodatek, wciąż nie nazwałeś! — zaśmiała się Mika z
kuchni.
— To nie moja wina! — żachnął
się. — Nic mu nie pasuje. „Kot” też brzmi dobrze.
— Jesteś okropny — parsknęła
jego matka, o mało nie wylewając kawy, którą niosła. Jeden z dwóch kubków,
wyszczerbiony, matowy, czerwony w białe króliczki, podała synowi.
— Wciąż trzymasz ten kubek? —
zdziwił się Daiki, przyglądając się przedmiotowi. Pamiętał go doskonale ze
swojego dzieciństwa. Często wylewał z niego różne napoje, robiąc Mice na złość,
bowiem kiedy ta sprzątała jedno miejsce, ten brudził już kolejne.
Kobieta pokiwała głową z
nostalgią.
— Twój ulubiony. Ach, ile on
może mieć lat? Pewnie tyle, co ty — odparła i uśmiechnęła się. Dopiero w tamtej
chwili dostrzegł na jej twarzy nieliczne zmarszczki.
— Mniejsza o to. — Pokręcił
głową, odwzajemniając uśmiech. — Chciałem porozmawiać o...
— Znalazłeś w końcu
dziewczynę? — uprzedziła go. — Doczekam się wnuków?
— Daj mi dokończyć! —
wrzasnął, speszony.
Kot na jego kolanach,
wyczuwając zmianę nastroju właściciela, która mu się nie spodobała, wbił w jego
uda pazury.
— Cholera! — warknął tamten,
krzywiąc się z bólu.
— Nie klnij w domu! — pouczyła
go Mika i zmierzyła uważnym spojrzeniem, upijając łyk kawy. — I mów w końcu, o
co chodzi! — dodała, zniecierpliwiona.
Postanowił więc zaspokoić jej
ciekawość.
— Jestem gejem — wyznał i również
napił się kawy.
Mika zaś wypluła swoją,
krztusząc się nią. Dopiero po chwili, kiedy skończyła kaszleć, zdołała
odpowiedzieć:
— Czyli na wnuki nie mam co
liczyć...?
— Niestety. — Uśmiechnął się
kwaśno. — Poza tym, nie lubię dzieci.
— Zawsze możesz jakieś
adoptować — mruknęła tylko. — No ale cóż... W sumie, spodziewałam się tego po
tobie — odpowiedziała poważnie.
— Jak to? — zdziwił się
Aomine.
— Jestem w końcu twoją matką!
Myślisz, że kto znalazł twoje świerszczyki pod łóżkiem, jak się wyprowadziłeś? —
prychnęła. — Swoją drogą... Byli tam nieźli przystojniacy — zachichotała,
rzucając mu dwuznaczne spojrzenie.
— Mamo! — zawołał tylko, ale
zaraz jęknął z powodu niezadowolonego kota, którego wolną dłonią począł
głaskać.
— Oj no przecież tylko się tak
droczę — burknęła. — Jak będziesz mieć tyle lat, co ja, to wtedy pogadamy o
kryzysie wieku średniego. A teraz mów. Przystojny jest chociaż?
— Hej! A jakie to ma
znaczenie?! — krzyknął znowu.
— Czysto estetyczne. No już
dobrze, dobrze, nic nie mówię — dodała, wywracając oczyma.
— Jeśli już musisz wiedzieć,
jest śliczny — burknął, rumieniąc się. — W życiu bym nie uwierzył, że ktoś taki
zwróciłby uwagę na mnie, a nie na mój portfel.
— Ja też. — Widząc mordercze
spojrzenie syna, szybko się poprawiła: — No, ja też bym nie pomyślała, że tacy
wspaniali ludzie chodzą jeszcze po tej ziemi — dodała, uśmiechając się słodko.
Daiki westchnął, starając się
kontynuować, popijając w międzyczasie kawę.
— Zakochałem się na tym
wyjeździe — stwierdził poważnie. — I zrobiłbym dla niego wszystko.
— Jak się nazywa.
— Kise Ryota.
— Och! Jak japońsko! —
westchnęła z aprobatą.
— Jest Japończykiem.
— Tym lepiej! Ale nie mogę
tego pojąć — dodała po chwili. — Zakochałeś się... Ty. W tak krótkim czasie,
prawie nie znając tego człowieka?
— Tak. — Wzruszył ramionami. —
Wiem, że to dziwne, ale to chyba coś poważnego — oświadczył.
Mice tylko oczy zabłysły.
— Czyli mogę liczyć na wnuki —
powiedziała, sama do siebie.
— Ale sprawa ostatnio się
skomplikowała — kontynuował, nie zwracając na nią uwagi. — Przyjechał do mnie
ojciec i kazał wracać do domu.
— Ach. Ojciec. No tak —
westchnęła kobieta i nagle spoważniała. — Czego chciał?
— Żebym poślubił nieznajomą —
oświadczył krótko.
— I co? Zgodziłeś się?
— No co ty! — obruszył się. —
Przecież ci powiedziałem. Kocham Kise. Nie chcę nikogo innego.
— Proszę, proszę. Czyli w
końcu przejrzałeś na oczy? — sarknęła. — Dotychczas tańczyłeś tak, jak Mujihara
ci zagrał. Nawet, jeśli starałeś się zachowywać pozory normalności, nie zawsze
ci się udawało. I wiem, sama zachęcałam cię, żebyś przystał na jego propozycję —
dodała szybko, kiedy ten już otwierał usta, aby coś powiedzieć. — Ale teraz
widzę, że relacja z ojcem cię wyniszcza. A ja... Chciałam dobrze — powiedziała
o wiele ciszej. — Chciałam, żebyś zaczął nowe życie, wchodząc w dorosłość.
Jednak to był błąd. Zwłaszcza po tym, co ten człowiek kazał ci teraz —
oświadczyła chłodno. — Cieszę się, że zależy ci na Kise. Teraz masz się dla
kogo starać i zacząć od nowa. — Uśmiechnęła się i położyła swoją drobną,
spracowaną dłoń na jego, tworząc kontrast, który, w ich przypadku, nie znaczył
nic.
Aomine wzruszył się lekko, ale
dał to po sobie poznać tylko przez chwilę. Przysunął się bliżej matki i objął
ją, i kota przy okazji. Oboje jednak wydawali się być z tego zadowoleni.
— Dziękuję — powiedział tylko,
dusząc w sobie wybuch emocji i nieskończonej miłości do Miki. — Za wszystko.
— Tak, tak. Wiedziałam, że
kiedyś nadejdzie ten moment, dlatego zapisałam sobie listę rzeczy, jakich
oczekuję w zamian za moje matczyne rady i troskę. — Oniemiały Aomine myślał, że
się przesłyszał, ale kobieta kontynuowała: — Po pierwsze masz mnie odwiedzać co
najmniej raz na dwa tygodnie. I tu absolutnie nie ma żadnych negocjacji. Po
drugie chcę poznać twojego Kise. Jak najszybciej — dodała. — Tutaj już masz
wybór, kiedy dokładnie, ale nie odpuszczę. Musi zjeść z nami obiad. A... Po
trzecie...
— Co? Pomysły się skończyły? —
warknął, zgrzytając zębami.
Wiedział, że przyznawanie się
do tego, że ma chłopaka, właśnie tak się skończy.
— Nie, skądże! Po prostu
wahałam się między paroma sprawami — westchnęła ciężko. — Ale chyba już wiem.
— Zaskocz mnie.
— Mamy na poddaszu hodowlę
kotów — wyznała strapiona. — Oczywiście, twój kotek jest tatusiem, więc czy
mógłby jeszcze trochę ze mną zostać, żeby dopilnować swoich pociech? — spytała
poważnie, jednocześnie patrząc na niego miękko.
Aomine nie wierzył w to, co
słyszał.
— Mówisz poważnie? — spytał
słabo, a kiedy kobieta niepewnie skinęła głową, rozszerzył oczy ze zdziwienia. —
Naprawdę zrobiłaś tu hodowlę kotów?
— Niechcący! — zawołała. — To
kotka sąsiadów, nie sądziłam, że tak to wyjdzie — wytłumaczyła. — Chcesz je
zobaczyć?
— A mam wybór?
Mika pokręciła głową i wstała,
odstawiając pusty kubek na stolik obok. Aomine postąpił podobnie, tyle, że
wziął na ręce swojego pieszczocha, który zatopił pazury w jego koszuli już na
dobre, mrucząc cicho, widocznie nie chcąc rozstawać się z właścicielem.
Na strych dotarli po starych,
drewnianych schodach, które trzeszczały. Daiki, jako dziecko, uwielbiał zawsze
się tam wdrapywać i ćwiczyć choreografie do muzyki z gramofonu, który stał pod
jedną ze ścian. Obecnie w pomieszczeniu, porozwieszane na sznurkach, suszyło
się pranie, jednak już z daleka dojrzał legowisko kociąt i ich matki. Ich
ojciec, siedzący dotąd spokojnie w jego objęciach, zeskoczył na ziemię i pognał
do swojej rodziny.
Mika i Daiki podeszli bliżej,
do kłębowiska białych kulek. Krótkowłosa kotka była tego samego koloru, co kot
Aomine, więc ich dzieci odziedziczyły tę samą sierść, różniąc się tylko
detalami.
— I co? Czyż nie są słodkie? —
spytała Mika, czule uśmiechając się do swoich pociech, które zgromadziły się przy matce, ssąc mleko.
Aomine, zauroczony tym
widokiem, nie mógł zbyt długo wytrzymać. Szybko przełamał się, i nie odpowiadając
ani słowem, podszedł ostrożnie do rodziny, przyglądając jej się z bliska. Był
pewien, że kociaki na pewno spodobały by się i Kise. Może nawet wzięliby sobie
jakiegoś do swojego mieszkania? Jeśli takowe by mieli? Pogrążony w swoich
myślach, początkowo nie usłyszał, że na dole dzwoni telefon. Dopiero, kiedy
jego matka zwróciła na to uwagę, on również zaczął nasłuchiwać.
— Nie wiem, kto to może być — wyznała
kobieta, schodząc po schodach. Daiki, z żalem, postąpił za jej przykładem,
zostawiając koty za sobą. — Telefonujesz do mnie tylko ty, ale to się zdarza od
święta — dodała.
Będąc już w przedpokoju,
odebrała szybko, przeprowadzając krótką rozmowę.
— To do ciebie! — zawołała z
uśmiechem, wyciągając w jego stronę słuchawkę. Zawahał się. — No dalej, to
Shin-kun!
Dopiero po tych słowach
podszedł i chwycił telefon. Mika stanęła obok, przyglądając mu się. Chciała
zapisać w pamięci obraz syna, w razie, gdyby ten nie wywiązywał się z jej
warunków i nie przyjeżdżał tak często, jakby sobie tego życzyła.
— Cześć, Shintaro — przywitał
się. Nie był pewien, czego miał się spodziewać.
— Daiki. — Głos po drugiej
stronie słuchawki był drżący i cichy. Od razu domyślił się, że coś musiało się
stać.
Coś niedobrego.
— Tak? — spytał, choć nie
wiedział, czy chciał poznać odpowiedź.
— Kise wyjeżdża do Paryża.
Jeśli chcesz się pożegnać, to radzę się pospieszyć.
Serce Aomine drgnęło, a w
głowie pojawiła się lawina pytań. Nie miał jednak siły zadać ani jednego, wciąż
przetwarzając to, co powiedział mu Midorima.
— Zaraz... Nie rozumiem. Jak
to wyjeżdża?
— Z nim jest coś nie tak,
Daiki. Coś się stało i to raczej nie przez ciebie. Musisz wrócić i z nim
porozmawiać. On cię potrzebuje — dodał cicho.
Aomine przełknął gulę w
gardle. Był zdezorientowany, ale wszelkie zmęczenie, jakie odczuwał tego dnia,
zniknęło bezpowrotnie jak na komendę.
Echem odbijało się w jego
głowie tylko jedno zdanie. On cię
potrzebuje. Ciągle i ciągle, budząc coraz więcej emocji, od smutku, poprzez
troskę, po złość z powodu swojej niewiedzy.
— Dobra, już jadę. Niedługo
będę. Trzymaj się — powiedział, po czym zakończył rozmowę.
— Coś się stało? — spytała
Mika, zauważają niepokój w jego oczach.
— Tak. Tylko właśnie, nie wiem
co — westchnął i zaczął zakładać buty. — I zgadzam się na wszystkie twoje warunki
— dodał szybko, po czym cmoknął zaskoczoną matkę w policzek. — Niedługo przyjadę i poznasz Kise. Obiecuję.
Chciał dodać tym otuchy
również sobie samemu.
Wyszedł z mieszkania i zbiegł
po schodach na złamanie karku. Na parterze minął tego samego pijaka, co
wcześniej, tyle, że ten spał, oparty o ścianę. Rozmowa z Midorimą zaniepokoiła
go na tyle, że był w stanie zignorować i rzucić dosłownie wszystko. Wsiadł do
samochodu i ruszył z piskiem opon, od razu zjeżdżając na drogę prowadzącą do
Nowego Orleanu.
Jeśli jego chłopak go
potrzebował, gotów był przyjechać, nie licząc się z niczym i nikim.
***
Nie było już dla niego nadziei
na lepszą przyszłość. Zraził do siebie bliskich, nie mógł liczyć na pomoc z
zewnątrz, ponieważ niewiele osób go znało, a mafia zawsze działała potajemnie.
O ucieczce mógł zapomnieć. Prędzej czy później i tak by go znaleźli. Wepchnięty
do czarnego Buicka 40, zaczął godzić się z losem. Dopiero teraz zaczęły do
niego docierać rzeczy, które dziś zrobił. Wszystkie przykre słowa, twarze wykrzywione
w grymasie bólu, zawód w oczach przyjaciół i rodziny, uderzyły w niego z
potrojoną siłą. Blondyn zaczął tracić zmysły. Złapał się za głowę, wplątując
smukłe palce w poszarzałe włosy. To niebywałe, co w ciągu paru dni potrafił
zdziałać stres. Ryota miał podkrążone oczy, które straciły swój blask. Pod nimi
ciągnęły się ciemne wory zmęczenia. Nie był pewien jak bardzo, ale schudł.
Potrafił wyczuć na swoim ciele o wiele więcej kości, niż niegdyś. Non stop się
trząsł, nie mogąc wytrzymać wstrętu do Shougo, Hanamiyi, a już najbardziej do
samego siebie.
„Głupia byłaś, myśląc, że je dostaniesz…”
„Jest dla mnie martwy.”
„…jest największym idiotą, jakiego w życiu spotkałem, skoro zakochał
się w kimś takim jak ty.”
Śpiewak zaśmiał się gorzko. Ja
to powiedziałem?, spytał sam siebie w myślach. Spojrzał na swoje dłonie.
Dostrzegł na nich ciemne sińce w kształcie palców. Wiedział do kogo należało
owo znamię. Nie było mu się żal. Czuł, że mu się należało. Zasługiwał na bycie
psem. Zasługiwał na pogardę i przemoc rzucaną w jego kierunku.
Spojrzał za szybę samochodu kierowanego
przez Makoto. Słońce zaczynało zachodzić, zabierając wszelką radość i nadzieję.
Tak samo było w jego przypadku. Cofające się promienie, pozwalające na to, aby
zniekształcone, złowrogie cienie, rozrosły się, wydłużając. Kise utożsamił je do swojego umysłu. Nie
sądził, aby wytrzymał długo. Tydzień, góra dwa. Wiedział, że przy Haizakim
zwariuje. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Bał się. Nie chciał tego,
jednak nie pozostawało mu nic innego, jak pozwolić oddać się szaleństwu, jakim
była cała ta sytuacja, odkąd białowłosy przyjechał. Obserwował oddalający się
Orlean ze smutnym spojrzeniem. Wodził wzrokiem po mijanych budynkach, jakby chciał pożegnać
każdy z osobna. W końcu auto się zatrzymało, a czarnowłosy spojrzał w przednie
lusterko, w którym odbijała się sylwetka blondyna.
— Wysiadamy, kundlu. Twój pan
na ciebie czeka — wymruczał, mając ubaw z poniżania mężczyzny.
Znaleźli się w ogromnym
porcie, przy którym w tym momencie znajdowały się jedynie dwa mniejsze statki:
prom i wycieczkowiec. Gdyby nie znieczulica spowodowana okropnym dniem, Ryota
uznałby to miejsce za urzekające. Przystań była drewniana, zachowana w
staroświeckim stylu. Budynki wokół miały stonowaną, brązową barwę, a droga
została wyłożona prostym, szarym brukiem. Od ciemnej, falującej od niemocnego
wiatru wody, odbijały się ostatnie oznaki dnia, święcąc lekko na burty i rufy
statków.
Jasnowłosemu nie dane się było
przyjrzeć dłużej. Ponaglony pchnięciem szatyna, ruszył na największy obecny w
porcie, statek wycieczkowy, wchodząc na niego po wysuwanych schodkach. Szedł ze
spuszczoną głową, garbiąc się mocno. Przepuszczony przez kapitana,
zapraszającego gości na pokład, a było ich zdecydowanie za mało, jak na tak
wielki środek komunikacji, udał się za Hanmiyą do niemałej kajuty, w której
czekał na niego, ukrywający się przed ludźmi, Shougo. Niebezpieczny błysk w oku
oraz żądza wypisana na twarzy, utwierdziła Kise w przekonaniu, że nie ma już
dla niego wyjścia. Znalazł się w środku, siłą wepchnięty do pomieszczenia przez
sługę Haizakiego, który zaraz po tym wyszedł, zamykając drzwi z łoskotem.
Niższy podszedł do niego i szarpnął mocno za żółte włosy, uniósł głowę
mężczyzny, aby wgryźć się w jego spierzchnięte od poprzednich aktów wargi.
Powalił śpiewaka na twardą podłogę, zawisając nad nim i docisnął do ziemi jego
ramię tak mocno, że coś w nim nienaturalnie chrupnęło. Ryota krzyknął krótko,
zwijając się, jak tylko pozwalała mu na to pozycja. Widząc zadowolenie na
twarzy oprawcy, sadystyczny uśmiech oraz lubieżny wzrok, zapłakał. Wreszcie nie
musiał udawać. Mógł w końcu opuścić maskę nałożoną przed białowłosym, aby
dopiąć swego. Łkał cicho, podczas gdy szef mafii, dobierał się do niego, śliniąc
się paskudnie. Gryzł jasną skórę, rozrywając ją z satysfakcją. Zaciskał na
mniej zęby niebywale mocno, tak, że niemal od razu powstawała w napiętnowanym
miejscu opuchlizna. Białowłosy rozbierał blondyna, napastując go swoimi
głodnymi wychudzonego ciała rękami. Zaczął odpinać pasek swoich spodni i
nachylił się nad trzęsącym z przerażenia i odrazy Kise, który nie miał już siły
jakkolwiek się ruszyć. Poddał się, mimo iż czuł strach i niechęć, wiedział, że
szarpanie się przysporzy mu jedynie więcej cierpienia.
— No. Teraz dopiero pokażę ci,
co to znaczy ból — wyszeptał Haizaki entuzjastycznie.
Ryota zamknął oczy,
przywołując w myślach obraz osoby, której potrzebował teraz jak nigdy nikogo i
niczego innego.
— Aominecchi… — szepnął
żałośnie.
*
Aomine, odkąd tylko wypadł z
mieszkania Miki, pędził przed siebie, nie marnując ani chwili. Znał Midorimę
bardzo dobrze, na pewno lepiej, niż jakiegokolwiek innego swojego znajomego,
toteż wiedział, że telefon, jaki od niego otrzymał, był nie tyle sygnałem
ostrzegawczym, co alarmem, że naprawdę coś jest nie tak.
Zaczął się bać. Nie mógł
poskładać myśli, nie znał żadnych szczegółów, ani faktów. Był tak naprawdę
pozostawiony sam sobie oraz swoim myślom, które pisały najgorsze scenariusze.
Już po raz kolejny nie wiedział nic i był przez to tak zły, że zaczął wyżywać
się na swoim aucie. Jechał tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to
ograniczenia silnika, wyprzedzając i trąbiąc niczym szaleniec.
Policja zatrzymała go dwa
razy, jednak za każdym z nich zaśmiał się funkcjonariuszom prosto w twarz,
rzucając im pieniądze za mandat. Miał to gdzieś. Zapłacenie tej drobnej, dla
niego, sumy, było niczym i jawnie to okazywał, pędząc poprzez kolejne stany,
dalej i dalej, do swojego świata, swojego prawdziwego domu, swojego chłopaka,
który przecież go potrzebował, jak powiedział mu Midorima.
Nim zdążył ochłonąć, dotarł do
Nowego Orleanu. Będąc blisko celu, przyspieszył jeszcze bardziej, nic nie
robiąc sobie z czerwonego, pieszych, czy nawet innych samochodów. W miejscach,
gdzie trafiał na korek, trąbiąc, wjeżdżał na szerokie chodniki, omijając sznury
samochodów daleko za sobą.
Dotarłszy do hotelu,
zaparkował dosłownie przed samym wejściem. Strażnik, który próbował go za to
zbesztać, został znokautowany prawym sierpowym i leżał teraz nieprzytomny przy
schodach. Daiki o mało go nie zdeptał, brnąc dalej, aż nie znalazł się w
gabinecie Midorimy.
Shintaro zdawał się go
wyczekiwać, stojąc spokojnie przy oknie i wpatrując się w zachód słońca na
niebie, który rzucał już swój ostatni, krwawy blask na jego twarz. Nie drgnął,
kiedy ciemnoskóry trzasnął z całej siły drzwiami, chcąc zwrócić na siebie
uwagę.
Daiki dopiero po chwili
zorientował się, że w jednym z foteli naprzeciw biurka, siedzi z podkulonymi
pod brzuch nogami, Takao, wpatrując się martwo w jeden punkt na ziemi. Jego
oczy były spuchnięte i podkrążone. Ciemnoskóry domyślił się bez problemu, iż
chłopak płakał.
— Co się stało? — spytał
szybko, na jednym wydechu, wbijając wściekły wzrok w swojego przyjaciela, który
również na niego spojrzał. — No co jest, do kurwy nędzy?! — ryknął, z każdą
chwilą czując się coraz gorzej.
Tak, jakby tracił czas.
Musiał natychmiast znaleźć
Kise, to był jedyny sposób, aby Daiki mógł jakoś się uspokoić.
— W samą porę, nanodayo —
westchnął Shintaro i podszedł do niego, kładąc mu dłoń na ramieniu w geście
otuchy. — Pojadę z tobą — stwierdził tylko, wzdychając łagodnie.
— Co ty pieprzysz? Dokąd? —
spytał szybko ciemnoskóry.
— Do portu — odparł Shintaro.
Pogłaskał po włosach załamanego Takao, który nawet się nie poruszył.
— Tam jest Kise? — spytał
tylko, a otrzymawszy potwierdzenie w postaci skinienia głową przyjaciela,
odwrócił się tylko w stronę drzwi i ruszył przed siebie z Midorimą u boku. Za
nimi wybiegł Takao, który tylko na moment złapał jego dłoń i zatrzymał, mówiąc
szybko, chaotycznie, niemal przy tym łkając:
— On... Już wcześniej miał
problemy z mafią. Dlatego zrozum go — jęknął tylko, nie mogąc wydusić z siebie
już ani słowa więcej.
Aomine skinął głową i ruszył
dalej, kątem oka rejestrując tylko, jak Shintaro przytula przerażonego kochanka
i całuje w czubek głowy, głaszcząc przy tym po plecach. Dogonił go już po
chwili, nawet nie pytając o ochroniarza, który w dalszym ciągu leżał
nieprzytomny na zimnej posadzce.
— Wytłumacz, co to za mafia.
Aomine ruszył z piskiem kół
ruszając drogą w stronę portu, z Midorimą na miejscu Kise.
— Nie wiem — westchnął Shintaro,
masując się po skroniach. — Kise przyszedł do mnie i oświadczył, że odchodzi,
rzucając pod adresem każdego z nas parę niemiłych, lekko mówiąc, słów —
przyznał z bólem. — Uznałem, że coś jest nie tak i chciałem pomoc, ale on
bardzo szybko zakończył rozmowę i uciekł. Kiedy opowiedziałem Takao, co się
stało, zaczął tylko bredzić coś o jakiejś mafii. Pewnie sam do końca nie wie, o
co chodzi, ale możliwe, że Kise coś kiedyś mu o tym opowiadał — wytłumaczył
tonem wypranym z emocji.
Ciemnoskóry pierwszy raz
słyszał taki u mężczyzny. To wzbudziło w nim jeszcze większy niepokój, bowiem
zawsze w takich chwilach mógł polegać na Shintaro. Tym razem nawet zielonowłosy
zdawał się rozbity i bezradny.
Szybko odrzucił od siebie tę
myśli, skupiając się na jak najszybszej jeździe.
Droga do portu minęła im w
ciszy. Kiedy dotarli do celu, zaczęło zmierzchać. Daiki wyskoczył z samochodu i
szybkim, energiczny krokiem udał się w kierunku sporego statku wycieczkowego,
który obecnie stał w porcie sam i już szykował się do odpłynięcia. W ostatnim
przypływie racjonalnego myślenia rzucił ku Midorimie krótkie ,,zadzwoń na policję”,
a sam przyspieszył. Przyjaciel jednak zatrzymał go na moment i cisnął mu w
dłonie pistolet, która wyciągnął z kieszeni marynarki.
Ciemnoskóry zauważył, iż
mężczyzna miał łzy w oczach.
— Ufam ci, Daiki — powiedział
tylko, z bólem w głosie. — Proszę, rób, co konieczne, ale nie głupstwa.
Aomine odpowiedział skinieniem
głowy i uśmiechnął się sztucznie, chcąc dać tym Shintaro dodatkowe
potwierdzenie. Następnie ruszył na statek z mocnym postanowieniem odzyskania
Kise, choćby nie wiadomo co, uzbrojony teraz nie tylko w pełen portfel i
znajomości na każdym kroku, ale i prawdziwą broń.
*
Chociaż drzwi na statkach były
dosyć szczelne i zagłuszały większość dźwięków, nie potrafiły zatrzymać
głośnych, momentami agonalnych, krzyków Ryoty. Już sama, jak to nazwał Shougo,
gra wstępna, to było dla niego nie do zniesienia. Nie pamiętał, ile razy dostał
w brzuch czy twarz, ręka czy też nogą, ale świadomość, powoli zatracana z
powodu bólu, podpowiadała mu, że na pewno niemało, skoro ściana, o którą się
opierał, obryzgana była jego własną krwią. Kise ledwo widział na oczy,
błagając, by zbliżające się omdlenie przyszło zanim Haizaki zdecyduje się w
niego wejść. Ryota oddychał ciężko, co jakiś czas krztusząc się żelazną cieczą.
Chciał już zemdleć, chciał odpłynąć do krainy spokoju i niewiedzy.
W końcu maltretowanie wątłego
ciała zaczęło nudzić zbira, więc ten pochylił się nad nim i zaczął się
rozbierać z dolnych części garderoby. Przylgnął do Kise, z uwielbieniem
smakując metalicznego osocza znajdującego się w jego ustach. Ryota, ostatkiem
sił, starał się odepchnąć natręta, jednak jedną ręką, będąc wymęczonym
fizycznie i psychicznie, nie miał szans nic zdziałać. O drugiej nawet nie
chciał myśleć. Leżała bezwładnie na podłodze; był prawie pewien, że miał
zwichnięty bark.
— Przestań... — błagał słabo
blondyn, dysząc głośno.
*
Dalsze komplikacje zaczęły się
już od chwili, kiedy chciał wejść na statek. Ponieważ nie miał biletu, musiał
zapłacić dość sporą łapówkę, na której nieźle się wykosztował. Pieniądze były
jednak najmniej ważną kwestią w tym momencie.
Pomyślał, że jeśli Kise
faktycznie miał coś wspólnego z mafią, członkowie takiej organizacji na pewno
będą się ukrywać, dlatego ruszył schodami w dół, pod pokład, gdzie znajdowały
się prywatne, pozamykane kajuty. Zaczął sprawdzać każde z drzwi, starając się
dostrzec coś przez małe okna w nich zamontowane, jednak było to niezwykle
trudne.
W końcu, po przejściu i
sprawdzeniu około czterdziestu kajut, usiadł przy ścianie, bez sił. Miał już
ochotę pogodzić się z tym, że nie znajdzie blondyna. Że mu nie pomoże. Że nie
zrobi już nic, aby go odzyskać.
Właśnie w tamtej chwili,
niczym drogowskaz, zza sąsiednich drzwi rozległ się stłumiony, przepełniony
bólu, rozdzierający ciszę, krzyk.
Nie miał najmniejszych
wątpliwości, do kogo on należał.
Zerwał się z podłogi i pobiegł
do drzwi. Były zamknięte tylko na klamkę. Przemknęło mu wtedy przez myśl, że
trafił w dziesiątkę. Otworzył je na oścież z niemałym hukiem, trzymając broń w
pogotowiu.
To, co zobaczył w kajucie,
przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania. Widok Haizakiego Shougo, szaleńca,
którego niegdyś już skazał, leżącego i niemal gwałcącego jego Ryotę. Chłopak
był ledwo przytomny, płakał, a całe jego ciało było brudne, posiniaczone i
pokryte krwią, podobnie jak ściana, przy której się znajdowali.
Daiki wstrzymał na moment
powietrze. Schował broń za pas, postanawiając samemu, własnoręcznie, zamordować
sprawcę całego zdarzenia, który w tamtej chwili wpatrywał się w niego
oniemiały.
— Ty skurwysynu — warknął gardłowo,
niczym puma szykująca się do ataku.
Nie chcąc zmarnować chwili
zaskoczenia, która się nadarzyła, dał się ponieść wściekłości, która wręcz z
niego kipiała. Rzucił się na Haizakiego, za włosy odciągając od ledwo
kontaktującego Kise. Rzucił Shougo o ścianę, tak, że mężczyznę aż przytkało, a
już sekundę później przygniatał go do ziemi, okładając z całej siły pięściami
gdzie popadnie.
Minęła długa chwila, zanim do
śpiewaka doszły stłumione, niewyraźne dźwięki. Dźwięki dobrze mu znanego bicia,
jednak nie czuł, żeby to jego dotyczyły. Starał się dojrzeć cokolwiek
zamglonymi oczami. Zmrużył je mocno, próbując wyostrzyć obraz.
Mężczyzna poczuł nagły ucisk w
klatce piersiowej, jakby jego serce pragnęło się z niej wyrwać, gdy zobaczył
swojego wybawcę.
—Aominecchi — powiedział tępo,
nadal półprzytomny.
Ciemnoskóry okładał
niedoszłego oprawcę pięściami, z szałem w ciemnych, niebezpiecznie zwężonych,
tęczówkach. Ryota patrzył na całe zajście otępiały, dopóki nie zaczęła docierać
do niego realność.
— Aominecchi, zabijesz go! —
krzyknął ochrypiałym od poprzednich wrzasków głosem. — Przestań!
Blondyn poderwał się w jego
stronę, wyciągając dłoń w geście zatrzymania, jednak okaleczony organizm
postanowił nie spełnił jego prośby, aby się poruszyć, więc chłopak natychmiast
upadł na podłogę, dotykając brzuchem zimnej ziemi.
Aomine był jak w transie.
Uderzał z całej siły w Haizakiego, wszędzie tam, gdzie tylko miał dostęp. W
twarz, łamiąc mu przy tym nos, z którego trysnął strumień krwi, brudzący jego
samego, w klatkę piersiową, w żebra, które tamten próbował ochronić dłońmi, w
które, oczywiście, również oberwał. Przestrzeń między nimi zmieniała się powoli
w tylko jedną, wielką, czerwoną plamę, pryskając na boki.
Zmęczenie oraz wszelkie
resztki racjonalnego myślenia uleciały z jego głosy, pozostawiając po sobie
pustkę. W tamtej chwili istniał tylko po to, aby należycie ukarać oprawcę
swojego chłopaka. Swojego Ryoty, który musiał wycierpieć za pewne wiele, wiele
więcej, niż on będzie w stanie skrzywdzić zwyrodnialca pod sobą.
Był wściekły, a z każdym
zadanym ciosem ta złość tylko rosła, podobnie jak ilość krwi na podłodze. Nawet
nie usłyszał, kiedy Kise coś do niego mówił. Przestał katować Haizakiego tylko
i wyłącznie dlatego, iż kątem oka zarejestrował, jak blondyn osuwa się bezsilnie
na podłogę tuż obok.
Instynkt opiekuńczy oraz
wszelkie uczucia, jakie do niego żywił, przeważył. Puścił Shougo i zszedł z
niego, na wszelki wypadek wykopując jego pistolet, który wypadł mu z kieszeni,
na drugi koniec pomieszczenia. Mężczyzna jęknął tylko głucho, zwijając się z
bólu. Daiki za to podszedł do blondyna szybko i uklęknął przy nim, pomagając
usiąść przy ścianie, gdzie ten mógł się oprzeć.
Nie był w stanie wydusić z
siebie słowa. Widok poobijanego, z grymasem cierpienia na pięknej, teraz
posiniaczonej i zakrwawionej, twarzy, poruszył go dogłębnie. Dysząc ciężko,
przysunął się do niego i objął delikatnie, aby nie dotknąć przypadkiem żadnego
zranionego miejsca. Znów poczuł się bezradny, a to uczucie zaczęło szarpać jego
wnętrze tak mocno, iż postanowił choć trochę go okazać.
— Przepraszam — powiedział
cicho, starając się, aby jego głos nie zadrżał. — Spóźniłem się.
Blondyn spojrzał na niego z
miłością, zmuszając obolałe mięśnie żuchwy, aby te ułożyły się w ciepły
uśmiech, zupełnie jakby obecne przed chwilą tortury nie miały miejsca. Uniósł
trzęsącą się dłoń, dotykając ciemnego policzka, ubrudzonego krwią białowłosego.
Przesunął po nim palcem, ścierając ją z uczuciem. Jego oczy nie potrafiły
zarejestrować już żadnego obrazu. Nie widział, czy to przez łzy, które teraz wylewały
się z niego strumieniami, czy przez rosnące uczucie gaśnięcia. Kise przestawał
odczuwać ból. Przez jego myśl przeszła teza, że w sumie nie czuje już żadnej
części swojego ciała.
— To nic, Aominecchi —
wychrypiał. — Jesteś tu. Jesteś. Prawdziwy, ciepły, obecny.
Chłopak oparł bezwładnie swoją
głowę o ramię Daikiego, z desperacją wdychając jego intensywną, ostrą woń.
Poczuł, jak odpływa odprężony, otoczony zapachem, który oszukiwał umysł,
posyłając w niepamięć strach czy frustrację. Wszelkie negatywne emocje zostały
mu odebrane za pośrednictwem pociągnięcia nosem, wyłapującym znany bukiet.
— Nie zniknąłeś — szepnął
błogo, czując się, jakby niewidzialny do tej pory ciężar, noszony na jego
barkach, prysnął momentalnie wraz z obecnością ukochanego. — Wróciłeś.
— Przecież obiecałem —
przypomniał kochankowi, odgarniając jego spocone, zakrwawione kosmyki włosów z
czoła. — Już dobrze — wyszeptał, mimowolnie przeciskając do siebie drżące,
obolałe ciało.
Nie mógł po prostu pogodzić
się z myślą, że gdyby wtedy, kiedy przyjechał jego ojciec, nie wyrzucił z
mieszkania Kise, prawdopodobnie nigdy nie doszłoby do tego, co działo się
później.
Aomine spojrzał pełnym
nienawiści i złości spojrzeniem na Haizakiego, który również mierzył ich
wściekłym wzrokiem. Gdyby nie to, że z powodu paraliżującego go bólu, nie był w
stanie się poruszyć, pewnie próbowałby odegrać się jakoś na Daikim. Na szczęście,
na tamten moment, nic takiego nie miało prawa się zdarzyć. Z jego złamanego,
przekrzywionego nosa w dalszym ciągu płynęła leniwie krew, z minuty na minutę
powiększając czerwoną kałużę tworzącą się tuż pod jego twarzą.
Czując, że Ryota zaczyna
przelewać się między jego ramionami, potrząsnął nim lekko, prosząc
jednocześnie:
— Nie śpij, skarbie. Tylko nie
zasypiaj.
— Nie dam rady — powiedział
ospale śpiewak, tak jak to robią zmęczone dzieci do swoich matek, gdy nastaje
godzina, o której już dawno powinny spać.
Zaczynał tracić przytomność,
odczuwając cudowny spokój oraz poczucie bezpieczeństwa, emanujące od wyższego.
Daiki starał się jakoś utrzymać kontakt z mężczyzną, ściskając go mocniej,
potrząsając ponownie czy próbując nawiązać kontakt z mglistym, z każdą kolejną
chwilą tracącym swoją szklistość, niedostępnym wzrokiem. Kise zipał cicho,
kołysząc się lekko na boki. Gdyby nie fakt, że przerażony zanikającą obecnością
ukochanego Aomine go nie trzymał, padłby na panele jak kłoda.
— Ryota, mów do mnie —
zabłagał mulat rozpaczliwie, widząc, jak z sekundy na sekundę, i tak już
trupioblady blondyn, bieleje jeszcze bardziej.
— A..o... — Jasnowłosy uzyskał
przez moment świadomość, widząc przed sobą, choć zamazany, obraz czarnowłosego
mężczyzny, kryjącego się za uchylonymi drzwiami, który mierzył w plecy
ciemnoskórego z broni. — Aominecchi!
Niewiele myśląc, poderwał
swoje mięśnie do katorżniczej pracy, odpychając kochanka z całej siły. W tym
samym czasie, po pomieszczeniu rozległ się potężny huk. Ryota patrzył tępo na
Hanamiyę, stojącego w miejscu, jakby zamarzł, z niedowierzeniem wymalowanym na
twarzy. Adrenalina wytworzona przez jego organizm sprawiła, że blondyn wdział
wszystko w zwolnionym tempie. Zawiesił wzrok na swoim brzuchu, wlepiając go na
zaczynającą napełniać się osoczem ranę. Dotknął spływającej cieczy dłonią. Nie
docierało do niego, co się wydarzyło. Był spokojny, dopiero widok Aomine,
którego wyraz zmienił się z szokowanego, na spanikowany, sprawił, że sam zaczął
się bać. Obserwował kajutę rozbieganym spojrzeniem, tracąc jaźń. Ostatnimi
obrazami, jakie dostrzegł wśród głuchej, dudniącej ciszy, był jego chłopak,
który po chwili zawahania, wstał, ruszając w stronę strzelca.
Cisza. Głucha, wszechobecna i
dusząca.
Strzał, który ją przerwał, był
niczym ryk bestii, która triumfuje nad swoją ofiarą. Ten groźny, zapierający
dech w piersiach dźwięk jeszcze długo odbijał się echem w głowie Aomine. Nie
potrzebował analizować sytuacji, bowiem nagle, w jednej chwili, wszystko stało
się dla niego tak jasne i przejrzyste jak nigdy dotąd.
Kise osunął się na kolana,
kurczowo ściskając się za ranę po prawej stronie brzucha, jaką zadał mu pocisk,
przebijając jego ciało na wylot. Daiki nie musiał być lekarzem, aby wiedzieć,
że w przypadku tak wycieńczonego organizmu, ten uraz, nawet, jeśli nie
uszkodził wątroby ani żołądka, mógł stać się śmiertelny.
Wcześniej myślał, że to, co
czuł po zobaczeniu Haizakiego dobierającego się do jego chłopaka, było
prawdziwą złością, którą, na szczęście, choć trochę mógł na nim wyładować.
Czym więc było uczucie, jakie
ogarnęło go, kiedy dostrzegł szybko powiększającą się plamę krwi na brzuchu
Ryoty oraz jego spłoszony, słaby wyraz twarzy? Nie umiał tego nazwać, nie umiał
też rozpoznać. Po prostu wyciągnął zza pasa pistolet, odbezpieczył go i
wycelował w Hanamiyę. Szatyn wyglądał na niedowierzającego w to, co stało się
przed chwilą. Właśnie dlatego Aomine miał parę sekund przewagi.
Pierwszy pocisk przeszył ze
świstem powietrze i wbił się w prawą stopę mężczyzny, który wrzasnął dziko,
tracąc równowagę i przewracając się na twarz. Podparł się dłońmi o podłogę,
próbując dźwignąć z podłogi i unieść jedną z nich, tę z bronią, w kierunku
Daikiego, jednak nie zdążył.
Drugi pocisk przeszył jego
lewą rękę, tylko podwajając jego krzyki i przekleństwa. Makoto o mało nie
zemdlał z bólu, który zalewał jego ciało, mając źródła u zranionych miejsc. Z
tytaniczym wysiłkiem nabrał powietrza w płuca i, podpierając się zdrową dłonią,
przekręcił się tak, że siedział oparty o drzwi. Po jego policzkach płynęły łzy,
bowiem trawiące jego ciało cierpienie było tak wielkie, że zdawał się tracić
zmysły. Usta wykrzywiał obłąkany uśmiech, a brwi zmarszczone były gniewnie.
Cały ten kalejdoskop wyrażanych przez Hanamiyę uczuć, w których zabrakło skruchy, sprowokował Aomine
do oddania jeszcze jednego strzału, tym razem w piszczel mężczyzny.
Nawet nie zauważył, jak chwilę
wcześniej, ten strzelił w jego ramię. Nie czuł bólu, tylko niemoc. Nie mógł
ruszyć swoją lewą ręką, będąc świadomym, jak spływa po nim jego własna krew,
zachlapując wszystko dookoła. Makoto wrzeszczał agonalnie, trzęsąc się w
konwulsjach. Aomine nie zamierzał ulżyć mu w cierpieniach i po prostu odwrócił
się od niego. Podszedł pędem do Ryoty, który zachowując już resztki
świadomości, wpatrywał się z niego z niedowierzaniem.
Ciemnoskóry z wielkim trudem,
z powodu przestrzelonego ramienia, podniósł Kise i wyniósł go z kajuty,
ściskając kurczowo. Cały czas do niego mówił, choć bardziej adekwatne byłoby
słowo bredził. Słowa, które wypowiadał, w ogóle się ze sobą nie łączyły, nie
miały żadnego sensu. Mimo to Daiki wciąż wypowiadał je w kółko, chcąc uwolnić
się od ciszy, która, według jego mniemania, niosła za sobą śmierć.
Nie pamiętał, jakim cudem
udało mu się zanieść Kise na mostek i wytłumaczyć przypadkowo spotkanemu
mężczyźnie z obsługi, co się stało. Kręciło mu się w głowie, było niedobrze, a
w nozdrza wdzierał się wszechobecny, metaliczny zapach krwi. Chciano oddzielić
go od Ryoty i spróbować założyć opatrunek na ramię, ale on wyrywał się, wciąż
przyciskając blondyna do siebie. Wszystko było dobrze, póki czuł na swojej szyi
jego krótki, płytki, chrapliwy oddech. Póki mógł dostrzec jego złote tęczówki
za wpół otwartymi powiekami. Póki mógł czuć jego delikatny uścisk dłoni na
swojej własnej.
Nie zarejestrował, jak długo
zajęło statkowi, który wypłynął z portu zaledwie chwilę potem, jak na niego
wsiadł, wrócenie do portu i przyjazd karetki. Policja już czekała. Sprowadził
ją Midorima, który nerwowo przechadzał się po całym wybrzeżu, wyczekując
powrotu Aomine. Kiedy na moment, w drodze do czekającej już karetki, ich
spojrzenia się spotkały, Shintaro dostrzegł, że ciemnoskóry płakał, chociaż on
sam wyglądał tak, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy.
Śpiewak rozglądał się leniwie,
obserwując drastycznie przepływające wokół niego otoczenie. Czuł się tak, jakby
oglądał świat za szybą pędzącego auta. Gdy Daiki wszedł z nim do karetki, z
bólem odsuwając się od niego, dając dostęp do jego poranionego ciała
ratownikom, wciąż jednak pozostając jak najbliżej, Kise patrzył na niego
wystraszony. Patrzył tak, jakby chciał ujrzeć w granatowych tęczówkach spokój,
który mógłby mu się udzielić, jednak takowego tam nie znalazł. Twarz Aomine
była odzwierciedleniem blondyna. Miał wrażenie, że patrzył w lustro. Obydwoje
się bali. Obydwoje starali się mieć nadzieję i dodawać sobie otuchy. Jasnowłosy
poczuł, jak czarnieje mu przed oczami, a ciało ogarnia bezradność, więc ścisnął
mocniej rękę kochanka, jakby chcąc mu przekazać, jak bardzo żałuje i
przeprasza. W momencie, gdy drzwi ambulansu się zasuwały, Ryota zarejestrował
kątem oka zieloną czuprynę. Wlepił w patrzącego na nich z trwogą Midorimę pełne
skruchy spojrzenie, ruszając ustami, ponieważ żadne słowo nie mogło wydostać
się z jego gardła. Shintarou, odczytał z warg pracownika, szczere, wzmocnione
przybitą miną –„Przepraszam”, po którym ranny mężczyzna zemdlał, powodując
jeszcze większe zamieszania, ponaglenia oraz panikę u ciemnoskórego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz