Przez noc nad Nowy Orlean
nadciągnęło jeszcze więcej chmur, które kłębiły się nad tym miastem przez cały
kolejny dzień. Gęste, niczym spaliny samochodów, szare, ciężkie.
Potężna ulewa zaczęła się już
następnego ranka. Deszcz lał się strumieniami, a jego strugi spływały ciurkiem
po szybach w oknach. Wiatr, wślizgujący się do hotelu poprzez najmniejsze
szczeliny, gwizdał cicho na korytarzach, sprawiając, że goście woleli
przeczekać niepogodę, zaszyci w swoich pokojach.
Pracownicy hotelu mieli przez
to pełne ręce roboty. Klienci płacili bajońskie sumy, zatem wymagali. Obsługa
była na każde ich najmniejsze zawołanie. Nosili posiłki bezpośrednio do
apartamentów, dostarczali potrzebnej rozrywki, sprzątali i naprawiali szkody,
jakie goście wyrządzali, głównie z nudy.
Przez to całe zamieszanie,
pawie nikt nie zwracał uwagi na Takao Kazunariego, który przez całą niedzielę
wymigiwał się od pracy, jak tylko mógł, przesiadując w pokoju Aomine, razem z
nim samym oraz Kise. Daiki z początku narzekał nieco na towarzystwo szatyna,
jednak nie mógł mieć do niego większych zastrzeżeń, ponieważ ten nie włamywał
się już do jego czterech ścian, a pukał, co było wręcz kuriozalnie miły gest.
Poza tym, Ryota wyraźnie cieszył się na odwiedziny przyjaciela, dlatego
ciemnoskóremu pozostawało jedynie wzdychać i od czasu do czasu wywracać oczami,
gdy jego chłopak zajmował się rozmową z Takao. Obaj siedzieli wtedy na
względnie zaścielonym łóżku, a Daiki za to był zmuszony przenieść się do
kuchni.
Nie narzekał jednak. Cieszył
się, widząc, jak jego kochankowi choć trochę polepsza się humor. Zajął się
przeglądaniem reszty papierów dotyczących pracy i najbliższych, czekających go
rozpraw, notując sobie na osobnych kartkach argumenty i planowane strategie,
jakimi w danych przypadkach planował się posłużyć. Salon był oddzielony od
małej kuchni jedynie niewielką wyspą kuchenną, przy której siedział, dlatego
miał dobry widok na dwójkę przyjaciół. Od czasu do czasu zapatrywał się na Kise
i Takao. Pisał wtedy w swoich notatkach błędy, które później, zauważając,
kreślił zaciekle, klnąc pod nosem.
Takao wyszedł z apartamentu
Aomine dopiero pod wieczór. Ciemnoskóry skończył tego dnia całą pracę, jaką ze
sobą przywiózł. Mimo to, znalazł chwilę, aby poczęstować gościa herbatą.
Dopiero później pozwolił mu się pożegnać i odejść.
Deszcz w dalszym ciągu zalewał
świat na zewnątrz, dlatego o wieczornym spacerze, jaki w ciągu dnia planował
sobie i Kise Daiki, nie było mowy. Postanowił za to wymyśleć coś innego.
Chciał, żeby blondyn nie miał zbyt wiele czasu, aby rozmyślać o tragedii, jaka
wydarzyła się w jego życiu, burząc spokój, który od pewnego momentu w nim
zawitał.
Kiedy tylko na dworze zaczął
zapadać zmrok, Aomine usadowił się na łóżku, z Ryotą opartym o swój tors.
Drapał chłopaka po plecach i, przy subtelnych dźwiękach gramofonu, począł
opowiadać mu o Europie. Miał w planach wycieczkę na ten kontynent, szczególnie
pragnąc zawitać do Wielkiej Brytanii. Przeczytał już masę różnych książek na
temat kultury i zwyczajów w tamtym kraju, o których mówił zaciekawionemu Kise.
W momencie, gdy skończył, jego kochanek już spał.
Wtedy i Daiki ułożył się
wygodniej na łóżku, gasząc uprzednio lampkę nocną i wyłączając gramofon. Nie
mógł jednak zasnąć i do późna wpatrywał się w sufit, wsłuchując się w szum wody
za oknem. Głaskał Ryotę po włosach i snuł rozmyślania na temat ich przyszłości,
aż w końcu i jego zmorzył sen.
Rankiem, a raczej w południe,
Aomine obudził kuszący zapach karmelu i truskawek. Mruknął coś pod nosem
zadowolony, sięgając dłonią na prawo i drgnął, gdy miejsce obok było zimne i
puste. W momencie, w którym się zerwał, otwierając szeroko oczy, zobaczył na
swojej drodze Kise, pochylającego się nad nim. Kiedy Ryota dostrzegł, że
kochanek już nie śpi, uśmiechnął się uroczo.
— Właśnie miałem cię budzić,
Aominecchi — odparł słodko. Blondyn wpakował się na kolana mulata, siadając na
jego biodrach i pocałował go delikatnie oraz krótko.
— Taka pobudka mi się podoba —
wymruczał mulat. Niższy zaśmiał się, a Daiki pociągnął nosem i zapytał:
— Co tak pachnie?
— Zrobiłem gofry. Chodź —
powiedział, chwytając jego dłoń w swoją drobną odpowiedniczkę i wywlókł go z
łóżka.
Zjedli śniadanie i ubrali się, z uśmiechem
stwierdzając, że pogoda nie jest zła i mogą się gdzieś wybrać. Wyszli z hotelu
i skierowali się do Forda, wsiadając do środka.
— Gdzie jedziemy? — spytali w
tym samym momencie i wybuchneli śmiechem.
— Nie mam pojęcia — parsknął
Daiki, kręcąc głową, rozbawiony. — Ale mogę nas zawieźć nawet do Los Angeles —
powiedział z powagą. Nie minęła chwila, jak znowu zaczęli chichotać. — A tak
serio. Może chciałbyś się wybrać nad tamto jezioro, które mi pokazałeś? —
spytał, gdy już ochłonął. — Moglibyśmy sobie tam zrobić spacer.
— Nie mam nic przeciwko — odpowiedział
blondyn, bawiąc się koszulką. Zerknął na Daikiego i posłał mu przelotny
uśmiech.
Aomine odwzajemnił go. Widok
szczerze uśmiechającego się Ryoty, po ostatnich dniach przepełnionych atmosferą
smutku i przygnębienia, rozczulił go jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek. Cmoknął
kochanka w policzek i przekręcił kluczyki w stacyjce. Zaraz potem wyjechali z
parkingu na dobrze znaną im już drogę prowadzącą do autostrady. Daiki, jak to
miał w nawyku, włączył radio. W pewnym momencie chwycił prawą dłonią tę Kise i
położył ją na biegu, przykrywając swoją. Co jakiś czas ściskał ją i przesuwał,
sprawiając tym drobnym gestem, iż uśmiech zagościł na ustach blondyna choć
trochę dłużej.
Dojazd nad jezioro nie
stanowił już dla Aomine problemu. Bez trudu odnalazł się na trasie, ani razu
nie prosząc kochanka o pomoc.
Zaczęli swój spacer, uprzednio
zamykając uważnie samochód. Daiki zatrzymał się w tym samym miejscu co ostatnim
razem. Następnie ruszyli wolnym krokiem wzdłuż linii brzegu, w dalszym ciągu
trzymając dłonie splecione ze sobą.
Przechadzali się wzdłuż
piasku, rozmawiając o wszystkim i o niczym, co jakiś czas wpychając się
nawzajem do wody, tak, aby zamoczyć się po kolana. Najczęściej lądował tam
Kise, fucząc i prychając rozbawiony, chlapiąc w geście zemsty. Szwendali się
tak dobre trzy godziny, kończąc na tym, że usiedli na malutkim, drewnianym
pomoście, z którego obserwowali śliczny zachód słońca, tuląc się do siebie.
Oboje mieli wrażenie, że ta chwila jest snem, nierealną, bezmierną
rzeczywistością, która istnieje wyłącznie dla nich. Którą przerwać mogli tylko
oni, co w końcu musiało nastać. Cmoknęli się krótko, poderwali się leniwie,
otrzepując z piasku i ruszyli w drogę powrotną, nadal się obejmując.
W trakcie powrotu do hotelu
humor Kise nieco się pogorszył. Gdy jechali, wpatrywał się z tęsknotą gdzieś w
dal za oknem. Zdawkowo odpowiadał na pytania Aomine, który cały czas jakoś go
zagadywał.
Jednocześnie, atmosfera
pomiędzy nimi uległa małej zmianie. Obydwu oddychało się nieco ciężej, zupełnie
tak, jakby powietrze zgęstniało. Każdy przypadkowy dotyk, jakim się obdarzali,
wywoływał napięcie, dreszcze i coś, jakby drobne impulsy elektryczne.
Słońce dopiero chyliło się ku
zachodowi, kiedy znaleźli się z powrotem w domu – w apartamencie Daikiego,
który w ostatnim czasie zaczęli traktować jak swój mały, własny kąt. Świadomość
tego, że właśnie przekroczyli próg tej ich prywatnej sfery, wystarczyła, aby
mimo melancholijnemu samopoczuciu Ryoty, wywołać lawinę uczuć, które
przerodziły się w pragnienie.
Ciemnoskóry nie był pewien,
czy może w taki sposób zbliżyć się do blondyna, tak niedługo po tragedii, która
go spotkała, jednak jego wątpliwości rozwiał sam śpiewak, chętnie mu się
oddając.
Kochali się długo, namiętnie i
delikatnie. Aomine traktował kochanka tak, jakby ten był z porcelany. Rozkosz,
którą odczuwali, zwłaszcza w momencie żałoby Kise, zdawała się połączyć ich
jeszcze bardziej, niż mogli to sobie wyobrazić. Ten drobny, mogłoby się
wydawać, pospolity akt, przypieczętował ich znajomość ostatecznie, zostawiając
po sobie trwały ślad w ich duszach.
Kiedy było po wszystkim, Daiki
ani na moment nie przestawał obdarzać blondyna pocałunkami. Leżeli na łóżku, na
w pół przykryci kołdrą, przytuleni do siebie i będący w całości sobie oddani.
Cały ten nastrój pęknął niczym
mydlana bańka, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Ciemnoskóry, klnąc pod nosem,
zmuszony do otworzenia przez swojego chłopaka, poszedł otworzyć. W progu stała
pokojówka, a zdanie, jakie wypowiedziała, sprawiło, że spokój, którym
przesiąknięte były dni spędzone przez kochanków razem, minął.
— Przy recepcji czeka pana
ojciec, Aomine Mujihara, i nalega na spotkanie z panem.
Daiki nic nie odpowiedział.
Wpatrywał się w kobietę, która przyniosła mu zgubne wieści. Gdyby nie jej płeć,
którą matka od małego wpoiła mu szanować, wyżyłby na niej swoją frustrację i
złość. Czuł się tak, jakby przywiązany do kamienia, opadał na dno oceanu.
Niepewność zaczęła napierać na niego ze wszystkich stron, tak, że zaczął się
gubić.
Próbował ułożyć jakieś zdanie
dla pokojówki, dać jej jakąkolwiek odpowiedź, jednak z jego otwartych ust nie
wydostało się żadne słowo. Nie panował nad sobą samym. Trzasnął kobicie
drzwiami przed nosem i odwrócił się w stronę Kise, który leżąc na łóżku, na
brzuchu, wpatrywał się w niego, lekko zaniepokojony.
— Co się stało, Aominecchi? —
spytał, widząc, że z jego chłopakiem coś się dzieje.
I zdecydowanie nie było to nic
dobrego.
Aomine przyłożył dłoń do
czoła, mając nadzieję, że to pomoże mu zebrać myśli. Pojawienie się jego ojca
zwiastowało nieszczęście. Ten człowiek potrafił dawać, ale i zabierać,
wszystko, co chciał. Daiki zaczął bać się, że tym razem mężczyzna pozbawi go
tego, na czym zależało mu najbardziej.
Kise.
— To nieważne — mruknął tylko.
— To… Musisz iść. Natychmiast. Potem ci wytłumaczę, ale teraz wracaj do siebie
— wymamrotał, patrząc poważnie na Ryotę, który rozszerzył aż oczy ze
zdziwienia. — Po prostu pospiesz się — dodał jeszcze. — Jak przyjdę, ma cię tu
nie być — powiedział, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak jego słowa
mogły zabrzmieć.
Nie zastanawiał się wtedy nad
niczym. Po prostu wyszedł z apartamentu, zagubiony jak jeszcze nigdy,
zostawiając cały swój mały świat za sobą.
Gdy to zrobił, w pomieszczeniu
zapanowała grobowa cisza, której blondyn nie był w stanie przerwać choćby
oddechem. Złapał się za serce, starając uspokoić myśli i wziąć wdech.
Momentalnie zrobiło mu się słabo. Miał wrażenie, że właśnie roztrzaskał się na
kawałki, zostawiając z wierzchu jedynie pustą skorupę. Ryota wstał chwiejnie i
zaczął zbierać drżącymi rękami ubrania, które zaczął niedbale na siebie wsuwać.
Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Jedyne, czego był pewien, to to, że
nie chce tu być i widzieć się z chłopakiem. To, co mu powiedział, było niczym
splunięcie w twarz leżącemu. Przez długi czas mężczyzna bił się z myślami, że
musiało mu się jakoś przywidzieć, przyśnić.
Bo przecież Daiki taki nie
był, prawda?
Przyprawiony o pulsujący ból
głowy, zszokowany, Kise, ruszył powoli ku wyjściu, powłóczając nogami. Znów
poczuł się wykorzystany. Znów zdradzony. Pragnął pobiec za ukochanym i objaśnić
sytuacje, ale nie potrafił. Widział, że nie było czego wyjaśniać. Starał się
nie dopuścić do siebie tej myśli, jednak ta wciąż nieznośnie nawracała.
Nigdy mnie nie kochał.
Aomine Daiki jest świetnym kłamcą, pomyślał
zdruzgotany. Nawet nie pamiętał, jak i kiedy znalazł się w domu, wchodząc do swojego
pokoju. Położył się na łóżku i, podkurczając nogi pod brodę, skulił się w
pozycji embrionalnej, chwytając swoje własne nogi w uścisk. Dopiero teraz z
jego złotych oczu zaczęły skapywać gorzkie łzy rozpaczy. Dopiero w tamtej
chwili do blondyna zaczęła docierać brutalna prawda.
Chłopak był bliski załamania,
gdy drzwi od jego pokoju otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Mężczyzna nawet
się nie odwrócił, będąc zbyt przejętym sprawą Aomine.
Niemal momentalnie powróciła
mu świadomość, gdy usłyszał cichy, głęboki, szydzący szept, który mroził krew w
żyłach.
— Witaj, księżniczko. Wróciłem
— syknął przybysz z mlaskiem, a śpiewak niemal widział kryjący się za tym
dźwiękiem gest. Lubieżne oblizanie ust.
Blondyn przełknął ledwo ślinę
i wzdrygnął się mimowolnie, zamierając ze strachu. Po chwili rzucił się pędem w
stronę drzwi, jednak zatrzymany przez mężczyznę, cofnął się gwałtownie pod
ścianę, wciskając w nią wątłe ciało tak mocno, jakby miał się z nią zlać w
jedno. Ryota nie miał siły, aby wydobyć ze swojej krtani jakiegokolwiek
dźwięku, nie mówiąc już o krzyku, który, choć słuszny, i tak nic by w tej
sytuacji nie dał. Przerażony wlepił swoje rozszerzone do granic możliwości
źrenice, w idącego w jego stronę, dobrze mu znanego zbira.
Haizaki Shougo.
Nie mógłby go zapomnieć. Nie
mógłby zapomnieć, jak mocno nadszarpnął jego zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Nie potrafiąc zrobić nic,
pisnął jedynie, gdy jego podbródek został złapany w mocnym, zaborczym i
bolesnym uścisku przez kucającego przed nim przybysza, któremu reakcja śpiewaka
dała jedynie satysfakcje.
— Nie tak się powinno witać
ukochanych, księżniczko — wymruczał głosem niewyobrażalnie pełnym pogardy i
jadu.
Jasnowłosy podkulił nogi,
wypuszczając kilka łez, niemo błagając, aby białowłosy napastnik zniknął z tego
świata. Kise syknął, czując większy nacisk na szczęce. Coś w niej chrupnęło.
— Zaczynasz mnie nudzić. Nie
masz mi nic do powiedzenia?
Zbir wstał i kopnął Ryotę
mocno w brzuch. Blondyn stęknął, łapiąc się za promieniujące ogniem miejsce.
Haizaki splunął na niego, podrywając swoją ofiarę do góry, brutalnie ciągnąć za
włosy. Wpatrywał się w przystojną, śniadą twarz z niesmakiem.
— Nadal cuchniesz jak ścierwo —
stwierdził rozbawiony.
Przejechał językiem po wargach
Kise, co sprawiło, że tamten wzdrygnął się z obrzydzeniem. Shougo nic sobie z
tego nie robił, nakręcany strachem i niechęcią, wbił się mocno w usta napastowanego,
gryząc go przy tym jak zwierzę. W śpiewaku zrodziła się jedna, jedyna myśl,
górująca nad chęcią zwymiotowania.
Uciekać.
Chwila odwagi, jaką
wykorzystał, zaciskając z całej siły zęby, na odbierającym mu oddech języku,
wystarczyła, aby poderwał się do wyjścia, mijając niebezpiecznego człowieka z
zatraconymi zmysłami.
— Ty psie! — warknął oprawca, zakrywając
usta dłonią.
Promyk nadziei, jaki pojawił
się przez sekundę, zniknął zaraz po tym, gdy przejście własnym ciałem zagrodził
mu Hanamiya, uderzając z całej siły lufą od pistoletu w twarz.
— Siostrzyczka pozdrawia! — krzyknął
rozbawiony.
Shougo uderzył czarnowłosego w
brzuch, drąc się wściekle:
— Mówiłem ci, kurwa, żebyś go
nie lał po twarzy! — Jego podwładny prychnął, widząc, jak szef schyla się do
blondyna, oglądając czerwone miejsce. — Będzie śliwa — stwierdził kwaśno,
niezadowolony.
— Co się tak tym przejmujesz? —
zapytał Hanamiya. — Zejdzie przecież.
— Lubię jego buźkę — powiedział
białowłosy, oblizując się lubieżnie.
— A teraz nauczmy tego kundla,
gdzie jego miejsce.
*
Zbiegł po schodach na parter,
potykając się co chwila o własne nogi. Na sobie miał jedynie luźne, czarne
spodnie oraz tego samego koloru podkoszulek – ubrania, które wciągnął na siebie
chwilę przed tym, jak otworzył pokojówce.
W głowie miał pustkę. Przez
lekko ponad tydzień czasu, jaki spędził w Nowym Orleanie, niemal całkowicie
zapomniał o swoich obowiązkach oraz życiu, jakie toczył przed poznaniem Kise.
Nie myślał nad tym, jak będzie wyglądało ich pożegnanie, ponieważ takowego nie
brał w ogóle pod uwagę. Wyparł ze świadomości fakty, zastąpił je marzeniami.
Normalnie nigdy tak nie
postępował. Jego główną zasadą, jaką wyznawał w życiu, było to, aby twardo
stąpać po ziemi i wyznaczać sobie cele, nie marzenia.
Ale przy Ryocie nic nie było
normalne, a zwłaszcza nie on sam, dlatego wcześniej się o to nie martwił. Niestety,
przy perspektywie spotkania swojego ojca, brutalnie zderzył się z
rzeczywistością.
Zobaczył go już, kiedy
pokonywał ostatnie marmurowe stopnie. Poważny, o ciemnych włosach oraz
karnacji, majestatyczny, górujący nad wszystkim, co go otaczało, z niebezpiecznym
błyskiem w oku. Taki był jego ojciec. Człowiek, którego z całego serca
nienawidził, ale zmuszony był okazywać szacunek oraz posłuszeństwo.
Stał oparty o pusty blat
recepcji, oświetlony nikłym, przygaszonym blaskiem jedynego źródła światła w
pomieszczeniu – lampy stojącej tuż obok. Na dworze bowiem juz dawno zdążyło się
ściemnić. Dyskretnie wodził wzrokiem po dużym, okrągłym, bogato zrobionym
pomieszczeniu.
Aomine podszedł do mężczyzny i
ledwo co schylił przed nim głowę, ani na moment nie spuszczając z niego wzoru.
— Ojcze. Co cię tu sprowadza? —
spytał, prostując się.
Mujihara dopiero w tamtej
chwili na niego spojrzał. Najgorsze było to, że ani z jego twarzy, ani wzroku,
nie można było wyczytać intencji.
— Mnie również miło cię
widzieć, synu — sarknął. Jego głos był głęboki, nieco zachrypnięty, wwiercający
się głęboko w czaszkę i dudniący w głowie.
— Po co przyjechałeś? — ponowił
pytanie Daiki. Jego ojciec zmarszczył brwi.
— Z powodu twojej ignorancji —
warknął gardłowo.
— Jestem dorosły — stwierdził
Aomine i wzruszył tylko ramionami. Humorki ojca nie robiły już na nim wrażenia.
— Wziąłem dwa tygodnie wolnego. Umiem liczyć i wiem, kiedy wracać.
— Będziesz wracać wtedy, kiedy
ci powiem — zagrzmiał Mujihara. — A teraz jesteś mi potrzebny.
— Szkoda, że nie byłem do
czasu, aż skończyłem liceum — prychnął Daiki, ale jego ojciec zignorował go,
kontynuując:
— Wracasz do domu jutro.
— Po cholerę?! — krzyknął
Aomine. Zaczął tracić nad sobą kontrolę, dążąc ze złości.
— W Waszyngtonie czeka na
ciebie kobieta, którą masz poślubić — oznajmił spokojnie Mujihara, mierząc syna
krytycznym spojrzeniem. Ten zaś, w jednej chwili, zapomniał jak się nazywa i
kim jest. Zrobiło mu się ciemno przed oczami.
— Chyba sobie żartujesz —
parsknął, bowiem cała sytuacja wydała mu się nagle niesłychanie kuriozalna.
— Mówię poważnie. Masz ją
poślubić, ponieważ tego wymaga już twój wiek oraz status społeczny.
— Nie poślubię kogoś, kogo nie
znam!
— Ależ poślubisz. Jeśli chcesz
zachować pracę, pieniądze, mieszkanie oraz wolność. Dobrze to przemyśl. Masz na
to całą noc. A rano chcę cię widzieć w swoim biurze — oświadczył Mujihara, po
czym odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia. Zarzucił na siebie swój płaszcz,
który dotychczas trzymał w dłoniach.
— Jeszcze nie skończyliśmy! —
wrzasnął za nim Aomine.
Ruszył w ślad za ojcem, ale w
momencie, kiedy chciał go złapać za ramię, ten odwrócił się niespodziewanie i
uderzył go w twarz.
— Pamiętaj kim, i dzięki komu,
jesteś, szczeniaku — wysyczał, po czym wyszedł z hotelu.
Aomine za to, trzymając się za
policzek, poczuł, jak nogi się pod nim uginają, a żołądek podchodzi do gardła.
Ogarnął go bezwład ciała i myśli.
Nawet nie pamiętał, jak
znalazł się z powrotem w swoim apartamencie. Światło księżyca wypadało do
pokoju i świeciło wprost na niego, sprawiając, że czuł się jak co najmniej
morderca na przesłuchaniu. Nawet, gdyby chciał, nie mógłby tej nocy zasnąć.
Siedział na łóżku, opatulony
kołdrą, która pachniała Ryotą. Jego Ryotą, którego nie było. Któremu sam kazał isć.
Daiki czuł tępy ból w sercu,
nic więcej. Potrzebował swojego chłopaka. Chciał przeczesać mu włosy palcami,
dotknąć, objąć, pocałować. Porozmawiać z nim. Wyznać mu prawdę, opowiedzieć, co
właśnie się stało i czego wymaga od niego ojciec.
Czego on nie może spełnić.
Choć powinien, dla własnego dobra.
Żałował, że w swoim wcześniejszym
rozchwianiu emocjonalnym dobrał słowa lekkomyślnie, bez najmniejszego
przemyślenia. Powiedział to, co chciał, choć w jak najprostszej i okrutnej
formie. Ah, gdyby chociaż jakoś wytłumaczył blondynowi powód swojego
zachowania, na pewno wyglądałoby to inaczej!
Teraz zostało mu tylko
siedzenie i wdychanie ulatniającego się powoli zapachu kochanka. Chciał pobiec
do domu Ryoty, ale tłumaczył sobie, że już dość namieszał. Powinien dać
śpiewakowi chwilę spokoju na odpoczynek i zgromadzenie sił na wieść, że Aomine
będzie musiał wyjechać.
*
W porównaniu do Daikiego,
Ryota nie miał czasu, aby zastanawiać się nad mającą miejsce wcześniej sytuacją.
Cała złość czy szok wyparowały. Kise czuł w swoim sercu jedynie ból i żal
niedoopisania. W pewien sposób winił Aomine za to, że go tu nie ma. Że nie
przybędzie mu na ratunek, podczas gdy on zwija się pod wpływem kolejnych
ciosów, kiedy zmuszany jest zaspokajać ustami członków mafii, upokarzany,
mieszany z błotem. W czasie którego nie jest w stanie już płakać czy się
bronić, zachowując jak marionetka, jego umysł wyodrębnia mu część świata,
niezmąconą przez żaden inny byt, niż on sam. Ryota odpłynął do krainy pustki,
pozbawionej wszelkich emocji i impulsów. Błoga kraina niewiedzy. To właśnie tam
sięgnął pamięcią do wspomnień, przypominając sobie zdanie, wypowiedziane przez
swój ideał.
„Nie zniknę.”
— Aominecchi... — zakwilił
Kise, co sprawiło, iż wróciła rzeczywistości, przez co usłyszał fragment
rozmowy.
— Nie możemy dzisiaj
przesadzić. Jutro przyjeżdża premier — powiedział zły Makoto.
— Pobawisz się w nim później —
odparł beznamiętnie Shougo, odwracając do blondyna. — Hej księżniczko. Wiesz,
że mamy zlecenie na tę tłustą świnie, dla której będziesz śpiewał? — spytał,
uśmiechając się szyderczo. Wyczerpany śpiewak otworzył szerzej oczy. — A, i
jeśli komuś powiesz... — dodał Haizaki zbliżając twarz do jego własnej — Hanamiya
zostanie tu, pilnując twojej murzynki — dokończył dwuznacznie. Nie musiał
prostować, o co mu chodziło. Ryota doskonale wyczuł groźbę, zaciskając mocno
pięści.
— Dlatego bądź grzeczny, psie —
zażądał władczo. — Będziesz?
—Tak — odpowiedział cicho.
— Nie słyszę!
— Tak! — Jasnowłosy zdobył się
na krzyk, pokonując lęk nad oprawcą.
— Wybornie — skwitował
Haizaki, oblizując swój kciuk.
*
Nastał świt. Aomine podniósł
się z łóżka i, wlokąc za sobą kołdrę, poszedł do kuchni. Czuł się ociężały i
ospały. Wydawało mu się, że wszystkie jego mięśnie są zdrętwiałe i pulsują
tępym bólem. Było to poniekąd prawdą. Jego nogi mrowiły, miał problem, aby
dłużej się na nich utrzymać.
Znalazłszy się w kuchni, opadł
na blat i przerzucił przez niego kołdrę, w którą wtulił twarz. Wciąż mógł
wyczuć na niej nikły zapach Kise. Zamknął oczy, przynosząc tym wymęczonemu
organizmowi ulgę choć na chwilę.
Prawie udało mu się usnąć. Jednak,
kiedy jego ciało już miało odmówić posłuszeństwa, zebrał się w sobie i
przytrzymał. Przetarł twarz dłonią, ziewając przy tym.
Mimo że całą noc poświęcił na
rozmyślania, do głowy nie wpadł mu żaden istotny pomysł, który mógłby pomóc mu
wybrnąć z sytuacji, w której się znalazł.
Postanowił zastanowić się
jeszcze raz. Zaparzył sobie mocnej, czarnej kawy i usiadł na blacie z jedną
nogą podciągniętą pod klatkę piersiową, a drugą swobodnie zwisającą w dół.
Plecami oparł się o ścianę i zaczął popijać leniwie swój napój. Do głowy
przyszło mu wtedy porównanie, iż jego kawa smakuje tak, jak on sam się czuł.
Nigdy nie umiał dobrze parzyć
kawy.
*
Pół godziny później zaczął się
pakować. Miotał się po pokoju i ze złością ciskał wszystkie walające się po
pokoju rzeczy do walizki. Wyżywanie się na ubraniach oraz przedmiotach
codziennego użytku, jakie przywiózł, dawało mu ulgę.
Gdy skończył, dochodziła
godzina siódma. Apartament wrócił do stanu, w jakim zastał go, kiedy po raz
pierwszy przekroczył jego próg. I mimo że nie miał w zwyczaju mieszkać w jednym
pokoju z aneksem kuchennym, w chwili, kiedy przyglądał się pomieszczeniu po raz
ostatni, poczuł ukłucie w sercu i niewytłumaczalny sentyment.
Zostawił swoją spakowaną
walizkę przy drzwiach i wyszedł jeszcze na chwilę, aby porozmawiać z osobą,
którą postanowił poprosić o pomoc.
*
Midorima, na całe szczęście,
już nie spał, jednak kiedy Aomine załomotał w drzwi jego prywatnego
apartamentu, ten otworzył mu w szlafroku.
— Och, czy naprawdę pierwszą
osobą, którą oglądam z rana, musisz być ty, nanodayo? — westchnął.
Oprócz puchowego, zielonego
szlafroka, miał na sobie kapcie w tym samym kolorze. Daikiemu przemknęło wtedy
przez myśl, że ta barwa naprawdę pasuje do jego przyjaciela. Chłodna tylko z
pozoru i tylko w pewnych odcieniach.
— Przyszedłem pogadać —
oświadczył poważnie, ignorując docinkę Shintaro. Spojrzał ponad ramię
przyjaciela, w głąb pomieszczenia. — Mogę wejść?
— Jeśli musisz.
Daiki skinął głową z
wdzięcznością i wszedł do środka. Midorima zamknął za nim drzwi i obaj przeszli
przez niedługi korytarz, do obszernego salonu. Aomine jeszcze nigdy przedtem
tam nie był, toteż rozejrzał się wokół. Całe pomieszczenie było urządzone jak
jego apartament, łącząc się z kuchnią. Różniło się jedynie nieco większymi
parametrami oraz dwoma parami zamkniętych drzwi, zarówno po prawej, jak i po
lewej stronie. Naprzeciw od wejścia znajdowało się jedno duże okno, które
zastępowało ścianę. Tuż przy nim stała ogromna, skórzana kanapa, niski,
podłużny, drewniany stolik do kawy oraz dwa fotele. Na jednym z nich zajął
miejsce Midorima. Ciemnoskóry stał chwilę w miejscu, jakby nie wiedząc, co ze
sobą zrobić, po czym usiadł na skraju kanapy, nachylając się w stronę Shintaro.
— No? To o czym tak bardzo
chcesz pomówić o tej jakże cudownej godzinie? — spytał zielonowłosy, wygodniej
usadawiając się w fotelu.
— O Kise — odparł krótko
Aomine.
Midorima tylko przewrócił
oczyma.
— Może powiesz coś więcej,
nanodayo? — spytał kwaśno. Zaczął odnosić niemiłe wrażenie, że to on przyszedł
do Daikiego porozmawiać, wymuszając odpowiedzi, nie na odwrót.
— Kocham go.
Shintaro odetchnął ciężko,
czerwieniejąc, zarówno ze złości, jak i skrępowania.
— Na bogów, to dobrze,
zwłaszcza, jeśli jesteście razem, nanodayo! — prychnął, zakładając nogę na nogę
zamaszyście. — I co, natchnęło cię, żeby mi o tym powiedzieć o świcie, tak?
Jesteś w ogóle trzeźwy? — spytał nagle.
— Oczywiście! — obruszył się
ciemnoskóry i zmarszczył gniewnie brwi. — Dałbyś mi dokończyć, zamiast cały
czas przerywać!
Shintaro zebrał całą siłę
woli, aby przemilczeć tę uwagę. Jakieś fatum jednak widocznie usiłowało
sprawdzić, gdzie znajduje się granica cierpliwości Midorimy, bowiem w tamtej
chwili jedne z drzwi uchyliły się, a wyjrzał przez nie nagi, zaspany Takao.
— Shin-chan? Kto przysze… — Nie
zdążył dokończyć, bowiem cały czerwony, nie tylko na twarzy, ale i na uszach,
Shintaro, rzucił w niego poduszką, którą akurat miał pod ręką.
Kazunari, widząc, kto ich
odwiedził, zaśmiał się tylko, pokazał obydwu mężczyznom język, po czym wrócił
do sypialni.
Daiki natomiast parsknął
śmiechem, wprawiając swojego przyjaciela w jeszcze większe zażenowanie.
— S-Skończyłeś już, nanodayo?
— warknął tamten, rzucając ciemnoskóremu najbardziej wrogie spojrzenie, na
jakie było stać kogoś, kto spąsowiał aż po cebulki włosów. — Jeśli tak, to
wyjdź!
— No już, już. — Mężczyzna
wziął parę głębszych wdechów i momentalnie spoważniał, przypominając sobie, z
czym przyszedł do przyjaciela. — Dziś w nocy przyjechał mój ojciec —
oświadczył. Widząc zaniepokojone, ponaglające spojrzenie Midorimy, kontynuował:
— Kazał mi wracać do Waszyngtonu.
— Tak po prostu przyjechał,
żeby ci to powiedzieć? — spytał podejrzliwie Shintaro. Jak zwykle bezbłędnie
doszukał się drugiego dna.
— Wcześniej napisał telegram.
I pamiętasz, jak dzwonił? Pewnie w tej samej sprawie.
— A ty jak zwykle go
zignorowałeś, nanodayo — dopowiedział resztę zielonowłosy. — Ale w czym
problem? Jesteś dorosły, nie musisz go słuchać.
— Wzruszył ramionami. — I co do tego ma Kise? Chcesz go zabrać ze sobą?
— To nie jest takie proste —
westchnął i pokręcił głowę. — Ojciec powiedział, że w Waszyngtonie czeka na
mnie narzeczona.
Brwi Midorimy poszybowały w
górę ze zdziwienia, a okulary prawie zsunęły się z nosa.
— Słucham? — spytał tylko,
będąc w szoku.
— Dobrze słyszałeś — zaśmiał
się smutno Daiki. — W domu czeka na mnie nieznajoma, którą mam poślubić. A
wiesz dlaczego? „Bo to już ten wiek” — zacytował swojego ojca.
— I… poślubisz ją? — spytał
cicho Shintaro.
— Oszalałeś?! To nie pieprzone
średniowiecze, żeby takie rzeczy miały prawo się zdarzać! — krzyknął Aomine. —
Poza tym, chyba ci już powiedziałem. Kocham Kise. Jak miałbym poślubić
kogokolwiek innego? — sapnął i opadł plecami na kanapę, bez sił. — Ale muszę
wrócić do domu i wyprostować jakoś tę sprawę.
W tamtym momencie słońce,
którego promienie oświetlały salon, padły i na twarz mężczyzny. Midorima
zauważył wtedy coś, czego poprzez ciemną karnację przyjaciela nie był w stanie
dostrzec wcześniej.
— Daiki.
— No? — Odwrócił twarz ku
rozmówcy.
— Czy… Twój ojciec cię
uderzył? — spytał, nieco niepewnie.
— Huh?
— Masz siniaka i zdartą skórę
na policzku — wyjaśnił Midorima.
Wstał i podszedł do Aomine,
pochylając się nad nim.
— Hej, to nic!
Daiki również poderwał się ku
górze, szybko zasłaniając ranę dłonią. Tak, jakby miało to sprawić, że Shintaro
by zapomniał. Wcześniej nie zauważył obrażenia, tamto miejsce tylko trochę go
bolało, toteż tym bardziej był na siebie zły, że dopuścił do tego, aby zobaczył
je Midorima i, jak zwykle, trafnie zinterpretował.
— Nie rób ze mnie idioty,
nanodayo. Znam twojego ojca. I nie raz, nie dwa, mówiłem ci, żebyś dał sobie z
nim spokój i sam, bez jego pomocy, zapracował na sukces — powiedział chłodno.
Jednak jego złość nie była bezpośrednio skierowana na przyjaciela, a na jego
rodzica, przed którym starał się go ochronić.
— No jasne. Zawsze mógłbym
przecież, jakimś nieludzkim fartem, odziedziczyć hotel po krewnych, których na
oczy nie widziałem! — prychnął Aomine. — Tak jak niektórzy obecni w tym
pomieszczeniu — dodał, chcąc mieć pewność, że przyjaciel zrozumiał aluzję.
— Razem moglibyśmy coś
wymyśleć — zaproponował Midorima, puszczając uwagę ciemnoskórego mimo uszu. —
Mógłbym ci pomóc. Więc przemyśl to, proszę. Oh, i jeszcze jedno.
— No?
— Nie każ mi się o siebie
martwić, Daiki. Tylko tego mi do szczęścia potrzeba — sarknął.
Aomine wiedział jednak aż
nazbyt dobrze, że pod tym cierpkim tonem oraz zdystansowanymi słowami, kryje
się prawdziwa, szczera troska.
— Postaram się — westchnął
tylko i wstał powoli. — W sumie, zapomniałem wspomnieć o najważniejszym.
Wczoraj tak jakby… straciłem nad sobą kontrolę — przyznał, czując dreszcz na
samo wspomnienie. Midorima również wstał i ustawił się naprzeciw niego. —
Pokojówka powiedziała, że w recepcji czeka mój ojciec i… Spanikowałem. Wyrzuciłem
Kise z pokoju. Ale! — dodał szybko, widząc wściekłe spojrzenie przyjaciela. —
Bardzo tego żałuję. Po prostu… Wiem, że nie powinienem był tego robić.
Zwłaszcza, w jakich okolicznościach to się stało… Jednak jest tak, jak mówię.
Nie chciałem i jest mi strasznie głupio.
— Więc czemu nie powiesz mu
tego osobiście? — westchnął Midorima, splatając ręce na piersiach, wykrzywiając
twarz w grymasie irytacji.
— Bo muszę jechać i wszystko
odkręcić. Więc proszę: zaopiekuj się nim, póki nie wrócę.
— A wrócisz? — spytał kpiąco,
wiedząc, że jego przyjaciel równie dobrze mógłby już więcej nie pojawić się w
Nowym Orleanie.
Daiki wyszczerzył się tylko w
odpowiedzi. Wychodząc, rzucił jeszcze:
— Przecież go kocham.
*
Kise obudził się otoczony
zimnym, kłującym skórę powietrzem. Nie miał siły, aby choć zadrżeć z powodu
chłodu. Otworzył spuchnięte od łez oczy, próbując się poruszyć. Zapłakał w
duchu, czując tysiące igieł przeszywających całe posiniaczone, pogryzione,
pokryte krwią ciało. Oddychał z trudem, jakby na jego żebrach ułożony był
kilkudziesięciu kilogramowy kamień. Gdy spróbował wziąć głębszy wdech,
zakaszlał, krztusząc się własną chrypą. Miał wrażenie, że jego mięście
rozpoczęły jakiś proces rozkładu, obolałe, niezdolne do ruchu. Śpiewak uniósł
się na drżących rękach i omiótł wzrokiem z lękiem pomieszczenie. Było puste,
jednak przez piszczącą w jego uszach ciszę, przebił się dźwięk szumiącej wody.
Powinien wykorzystać sytuację i uciec. Powinien, ale paradoksalnie ruszył
niestabilnym krokiem w stronę jego źródła. Osłabiony i wykończony, dygotał,
stawiając z trudem kroki. Stanął w drzwiach, wlepiając miedziane, pozbawione
blasku, jakby martwe tęczówki w osobę znajdującą się za kotarą prysznica. Nie
musiał jej odsuwać, aby wiedzieć, kto za nią stoi.
Kise złapał w dłoń pistolet
leżący na zlewie, unosząc go, trzęsąc rękami, dla których ciężar broni był nie
do zniesienia. Wycelował prosto w schowanego za materiałem Shougo, bijąc się z
myślami. Blondyn rozpatrzył wszystkie opcje. Wiedział, że Ruth, dziękował Bogu,
że od wczoraj nie było jej w mieszkaniu; grozi niebezpieczeństwo. Wiedział, że
zostanie jeszcze Hanamiya. Myślał o Takao. Midorimie, Aomine… Sam również nie
chciał zginąć. Ze stresu zaczęły pocić mu się dłonie, jedną z nich przeczesał
nerwowo sklejone włosy.
— Na co czekasz? — usłyszał
szyderczy głos przed sobą, wzdrygając się na samo jego brzmienie. Postać za
parawanem była zwrócona w jego stronę. — Strzelaj, księżniczko — dodał
mężczyzna.
Wyższy opuścił bezwładnie
dłonie, z głośnym hukiem, upuszczając narzędzie na podłogę, wywołując tym
pewien satysfakcji śmiech. Ryota zebrał się w sobie, stawiając bezpieczeństwo
najbliższych nad swoje zdrowie psychiczne. Zdjął resztę podartych ubrań, jakie
na sobie miał i odsunął zasłonę, wchodząc pod gorący strumień, dając się
przywrzeć do kafelkowej ściany. Uśmiechnął się do zwierzęcych, pełnych
pożądania i szału oczu. Jego wyraz twarzy był beznamiętny. Blondyn pogodził się
z losem, jaki wybrał.
— Chcę być z tobą. Zabierz
mnie do Francji — powiedział oschle, złapał pewnie ręce Shougo i osunął je na
swoją szyję. Zaskoczony zbir uśmiechnął się drwiąco, zaciskając palce na
alabastrowej skórze.
— Jesteś chory, Kise — odparł
zadowolony, obdarzając śpiewaka obleśnym pocałunkiem, na który ten już nie
protestował.
Wiele można było powiedzieć o
Haizakim. Był brutalem, cieszyło go zadawanie ludziom bólu, uwielbiał pozbawiać
życia dla zabawy. Kochał znęcać się czy to nad mężczyznami, czy kobietami,
zaspokajając za pośrednictwem ich ciał swoje zarówno erotyczne, jak i
psychiczne potrzeby. Jednak była jedna rzecz, o którą niewiele osób mogło go
podejrzewać. Białowłosy miał słabość do obrzydliwie przystojnych chłopców.
Zwłaszcza do Ryoty, który był wprost stworzony do jego zabaw. Reakcje, jakie
pokazywał mu blondyn, podczas różnych sadyzmów, jakich wobec niego stosował,
zaspokajały jego chory umysł w stu procentach. Nie kochał go. Kochał wrak
człowieka, jakim się stawał, na tyle mocno, że gotów był spełnić tę zachciankę.
*
Późnym popołudniem Aomine był
już w Waszyngtonie. Od chwili, kiedy wjechał samochodem na tereny otaczające
miasto, uderzyła go potęga te aglomeracji. Był wtorek, toteż nie zdziwił go
korek, w którym się znalazł. Samochody, niczym wielkie, kolorowe, blaszane żuki
odbijały promienie słoneczne, rażąc w oczy.
Daiki, jako mieszkaniec
Waszyngtonu, znał liczne skróty, którymi dotarł do swojego lokum dwa razy
szybciej, niż jakby wokół się auto za autem.
Wjechał na teren niewielkiego
osiedla domków jednorodzinnych i zaparkował na chodniku przed swoim. Wysiadł z
Forda, wyciągnął z bagażnika walizkę i otworzył furtkę. Przeszedł przez
niewielki ogródek, zanotowując w pamięci, żeby podlać kwiaty, ponieważ przez
jego nieobecność większość uschła. Nie przejął się tym zbytnio, dotarł do drzwi
swojego piętrowego domku i wszedł do środka. Zostawił walizkę na podłodze w
przedpokoju, a kurtkę, którą wcześniej obwiązał sobie w pasie, pyrgnął gdzieś
na szafkę. Nie zdjąwszy nawet butów, wpadł do kuchni, która była pierwszym
pomieszczeniem na lewo od wejścia. Z jednej ze swoich awaryjnych skrytek
wyciągnął pudełko ciastek, które zaczął pochłaniać. Nie jadł nic od śniadania,
na które zatrzymał się w drodze w jakimś barze mlecznym.
Kiedy w końcu zniwelował choć
trochę uczucie głodu, poszedł do łazienki, aby wziąć krótki prysznic. Po jego
zażyciu czuł się o niebo lepiej, niż wcześniej, kiedy koszula lepiła mu się do
pleców od potu. Przebrał się w garderobie, gdy po krótkich poszukiwaniach,
znalazł odpowiedni strój – szare spodnie i białą koszulkę, taką samą, jaką miał
na sobie, gdy dowiedział się o śmierci siostry Kise. Wychodząc z pomieszczenia,
zatrzymał się gwałtownie, kiedy tylko przez jego głowę przebiegło imię
chłopaka, którego zostawił daleko, daleko stąd.
Swojego chłopaka.
Znów zrobiło mu się niedobrze,
znów zaatakowały go wyrzuty sumienia. Całą drogę do domu spędził na myśleniu.
Wiedział już, mniej więcej, co zamierzał powiedzieć ojcu oraz jak wybrnąć z
niechcianego małżeństwa. Nie był pewien tylko tego, jak na wieść, że wyjechał,
zareaguje Ryota. Może, kiedy wróci do Nowego Orleana, blondyna tam już nie
będzie...? A może Kise zdenerwuje się tak bardzo, że nie będzie chciał go już nigdy
więcej widzieć?
Najgorsza była niepewność. Bo
Aomine w sumie nie wiedział nic. Znał swojego chłopaka zbyt krótko, aby
przewodzić jego reakcję. Właśnie dlatego zostawił sprawę Midorimie, licząc, iż
ten takową załagodzi.
Najbardziej, ze wszystkich
opcji, chciał sam, osobiście, przeprosić Ryotę i zamknąć w objęciach już na
zawsze. Jednak, aby to zarobić, musiał zmierzyć się z rzeczywistością i swoim
ojcem, do którego postanowił pojechać.
Wychodząc z domu, postanowił jeszcze
po drodze pojechać w jedno miejsce. Czuł, że powinien porozmawiać z matką.
*
Blondyn stał przed swoją
szafą, oglądając jej zawartość. A raczej brak. Spojrzał smętnie na torbę leżącą
na jego łóżku. Wciąż nie mógł uwierzyć, jak łatwo było zmanipulować tak
brutalnego i nieobliczalnego człowieka, do którego czuł równie ogromny wstręt,
co obrzydzenie. Cieszył się z tego. Miał szczęście. Gdyby nie fakt, jak bardzo
się teraz nienawidził, mógłby sobie pogratulować. Jednak czekało go dziś zbyt
wiele rzeczy, aby móc to zrobić. Odetchnął ciężko, starając się uspokoić
zbolałe serce i powrócił myślami do wydarzeń, mających miejsce zaledwie
godzinę, może dwie, temu.
Rozwalony na kanapie Shougo, patrząc na niego
znaczącym, chciwym wzrokiem, przywołał go gestem ręki do siebie. Kise, nie
kryjąc odrazy, jednak nie pozwalając się ukazać cisnącemu na twarz grymasowi,
podszedł do niego i siadając mu na kolanach, zaczął pieścić jego szyję,
zostawiając na niej mokre, pełne jadu i niesmaku pocałunki. Nie mógł
powstrzymać wstrząsającego jego ciałem dreszczu, powstałego pod napływem,
sięgającej granic śpiewaka, awersji i niechęci. Białowłosy doskonale wiedział o
postawie Ryoty i tym, jak na niego działa. Tym bardziej uwielbiał patrzeć, jak
ten łasił się do niego, mimo widocznej gołym okiem alergii do jego osoby.
Haizaki był przekonany, że powodem nagłej zmiany, od płaczącego i uciekającego,
do pupila, było zastraszenie. Wierność poprzez złamanie. Czuł się wszechwładny.
Uśmiechając się kącikiem ust, spytał obcesowo:
— Czego chcesz? — Wiedział, że
wyższy ma w tym jakiś interes. Jednak dopóki dostarczał mu rozrywki,
nastawiając kolejny policzek, aby zbir mógł niszczyć jego życie, był gotów
godzić się na to i owo.
Złote tęczówki przeniosły się
na jego kpiącą twarz, a ich właściciel, mimo kamiennego wyrazu, z trudem
powstrzymał się, aby utrzymać ten kontakt. Zmusił się do ostentacyjnego tonu,
pilnując, aby jego głos nie zadrżał.
— Pojadę. Zrobię co zechcesz,
ale nie zabijesz premiera — powiedział twardo.
Brwi Shougo uniosły się ku
górze, a on sam, zdenerwował się.
—Taaak? A z jakiej to racji
tak twierdzisz? — wysyczał, a blondyn miał ochotę zgarbić się i schować. Mimo
wszystko dzielnie patrzył w oczy wroga. Zaschło mu w gardle. Słowa, które lada
moment miały wydobyć się z pełnych ust, ugrzęzły mu w nim. Czuł, że jeśli je
wypowie, już nigdy nie będzie w stanie sobie wybaczyć.
— Złapią cię albo zastrzelą.
Nie chcę tego. Chcę być z tobą, zapomniałeś? — odparł, biorąc głęboki oddech. —
Wyjedźmy. Bez zbędnych niedogodności.
Haizaki prychnął lekceważąco, zrzucając go z
głośnym hukiem ze swoich nóg.
— Nie pozwalaj sobie, na zbyt
wiele, księżniczko — warknął, jednak gdy chciał go uderzyć, dostrzegł nieugiętą
twarz śpiewaka. Cofnął rękę. Cmoknął lekceważąco i ruszył w stronę wyjścia.
Rzucił na odchodne, gromiąc jasnowłosego wzrokiem: — Pakuj się i stań się dla
tej czarnuchy martwy. Jeśli do trzeciej się nie wyrobisz, zamienicie się
rolami.
Ryota usiadł na krześle, chowając twarz w dłoniach.
Wszystko już było gotowe. Musiał tylko pożegnać się z Ruth.
— Pożegnać… — wyszeptał
żałośnie do siebie. Tego, co miał powiedzieć swojej matce, nie usprawiedliwiał
nawet fakt, że robił to dla jej dobra.
Zebrał się w sobie i zszedł na
dół z rzeczami, szukając kobiety. Nadal nie było jej w domu, więc domyślił się,
że jest u Momoi. Wszystko ułatwiało sprawę. Kise wziął kartkę i zaczął na niej
coś pisać. Nie dane mu jednak było zapełnić chociażby połowy papieru, bo
przerwała mu, stojąca w holu, opiekunka.
— Co ty robisz? — spytała z
obawą.
— Wyjeżdżam — powiedział
chłodno, zaciskając mocno oczy, póki stał do niej tyłem. Nie mógł okazać jej,
jak bardzo jest mu przykro, bo od razu zorientowałaby się, że coś jest nie tak.
— Jak to wyjeż… — Przyjrzała
się jego twarzy, gdy podeszła do niego i stanęła przed nim. — Ryota, kto ci to
zrobił?! — krzyknęła przejęta. Chciała dotknąć jego sinego policzka, ale
mężczyzna odrzucił ją, uderzając ciemną dłoń swoją własną.
— Zostaw — warknął. Ruth
spojrzała na niego z obawą.
— Dziecko, co się..
— Nie jestem twoim dzieckiem.
Kiedy to w końcu zrozumiesz?! — krzyknął, pokonując bolesny ścisk żołądka.
Widok matki, na której twarzy miesza się niezrozumienie oraz smutek,
przyprawiał go o przeszywający ból. Była zbyt zszokowana, aby cokolwiek
odpowiedzieć. — Nigdy nie chciałem nim być — dodał zimno. — Poroniłaś dawno temu
i szukałaś zastępstwa. Cóż… Głupia byłaś, myśląc, że je dostaniesz. Nigdy go
nie zastąpię, bo zwyczajnie tego nie chcę — zakończył jadowicie, uśmiechając
się wstrętnie. Ciemnoskóra zakryła usta, a z jej oczu wypłynęły łzy.
Kise odwrócił się gwałtownie,
zduszając chęć klęknięcia przed nią, przeproszenia, błagania o wybaczenie.
Zacisnął pięści i zagryzł zęby, robiąc krok. Wyszedł z mieszkania, ignorując
krople zamazujące mu widok na drogę oraz tępy ból w sercu, zabierający mu dech
w piersi. Ruszył w stronę hotelu. Jeszcze tylko tam, Ryota. Dasz radę, obiecał
sobie.
— Potem nie może być już
gorzej — wyszeptał.
*
Jego matka, Mika Aomine,
mieszkała na drugim końcu miasta, toteż właśnie tym dystansem jej syn zwykł
tłumaczyć to, jak rzadko ją odwiedzał. ,,Mam nie po drodze, wybacz”, ,,Śpieszy
mi się, a muszę jeszcze podjechać do domu. Wiesz przecież, jak to daleko”.
Jednak miał wrażenie, że ona zawsze wiedziała więcej niż to, co jej mówił. Że
znała prawdę. Coś, o czym on nie mówił nigdy wprost.
Chodziło o to, iż jego ojciec,
w zamian za dalszą możliwość edukacji na wysokim poziomie oraz doskonale płatną
posadę w swojej agencji, zabraniał mu widywać się z nią. Toteż, w zasadzie,
odkąd tylko zgodził się na propozycję ojca, ten kupił mu dom i nakazał
zamieszkać tam samemu. Mieszkał tam, oczywiście, do tej pory, tak więc
lokalizacja zdawała się wcale nie być przypadkowa. Mimo to, Daiki zbyt bardzo
kochał swoją rodzicielkę, doceniał również to, co ta robiła dla niego całe
życie, aby tak po prostu zerwać z nią kontakt. Odwiedzał ją, kiedy mógł, a to,
że te ,,razy” zdarzały się coraz rzadziej, zrzucał na pracę. Nie chciał, aby
matka wiedziała, czemu tak naprawdę przyjeżdża do niej tylko od czasu do czasu.
Jadąc przez miasto, zrobił
sobie mały rachunek sumienia. Raz zaznawszy luksusu w życiu, bał się go
stracić. Był w stanie przyznać to przed sobą dopiero wtedy. Moc, jaką dawały mu
pieniądze, omotała go do tego stopnia, że wolał osłabić relację z matką, aby
tylko nie stracić pracy.
Jednak to, że poznał i
pokochał Kise nareszcie otworzyło mu oczy. Kiedyś może i przystałby na
poślubienie nieznanej mu kobiety. Wystarczyłoby mu, gdyby była ona młoda,
atrakcyjna i bezproblemowa. Teraz jednak nie wyobrażał sobie życia bez Ryoty, a
co za tym idzie, zgodzenia się na wymysł ojca.
Zrozumienie, że pieniądze w
życiu to nie wszystko, przyszło dość późno, jednak ciemnoskóry cieszył się, że
w ogóle nastąpiło. Wiedział już, jakie błędy popełnił oraz jak powinien je
naprawić. A przynajmniej większość.
Wyjście było jedno. Odwrócić
się od ojca i zacząć żyć w końcu dzięki samemu sobie, wyznaczając własne zasady
i granice, nie ślepe posłuszeństwo rodzicowi.
I to, co najbardziej go w tym
poruszyło, to to, że gdyby nie wizyta w Nowym Orleanie, prawdopodobnie
przyjąłby to do wiadomości o wiele później, jeśli w ogóle. Ponieważ
najpiękniejsze chwile przeżył w towarzystwie swojego chłopaka, którego sama
obecność była więcej warta, niż wszystkie pieniądze, jakie miał.
*
Przekroczył próg swojego, już
niedługo, miejsca pracy, wiedząc, że jest obserwowany. Czuł na sobie
przenikliwy wzrok szarych oczu. Spiął się w sobie i ruszył do pracodawcy. Minął
ten sam hol, schody oraz korytarze, stając przed tymi samymi drzwiami, co dwa
dni wcześniej. Tym razem nie czekał na niego Aomine.
Gdy otworzy drzwi, nie ujrzy za nimi dobrze zbudowanej
sylwetki ciemnoskórego. W rozmowie, którą przeprowadzi z Midorimą, nie
potowarzyszy mu wspierający uścisk wokół jego talii. Sama wymiana zdań w ogóle
nie będzie przypominała tamtej sprzed paru dni. A już w szczególności, będzie
się różniła poziomem stresu, którego nie może okazać. Nie, jeśli chce, alby
jego przyjaciele żyli.
Uderzył się dłońmi w twarz, krzywiąc
lekko, gdyż zapomniał o wciąż obecnym siniaku i zmobilizował się do wejścia.
Nie pukał, nie przepraszał, nie ostrzegał. Miał grać rodzaj człowieka, jaki
Shintaro nienawidzi najbardziej. Fałszywca i interesownego. Celowo trzasnął
drzwiami, stając na środku gabinetu, zakładając ręce na piersi. Zielonowłosy
poderwał się zaskoczony i wlepił w blondyna niezrozumiałe, nieco zirytowane
spojrzenie.
— Kise…?
— Odchodzę — przerwał mu
bezczelnie, patrząc na niego wyzywająco.
Shintaro zamrugał parę razy,
myśląc, że się przesłyszał. Widząc jednak, że nieugięty wyraz twarzy Ryoty nie
zmienia się, a z jego ust nie pada żadne inne słowo wytłumaczenia, westchnął
tylko.
— To przez Ahomine? Ten drań
zrobił ci coś, o czym mi nie powiedział? — spytał łagodnie, patrząc spokojnie
prosto w oczy chłopaka, pragnąc w nich zauważyć cokolwiek, co pomogłoby mu
zinterpretować jego zachowanie.
Wtedy spostrzegł siniaka.
Podziałało to na niego jak czerwona płachta na byka. Poderwał się z miejsca,
nieco zaskakując tym blondyna. Stanął tuż przed nim i delikatnie dotknął
zranionego miejsca.
— Daiki ci to zrobił?
Ryota odsunął się gwałtownie
od mężczyzny, ciskając ku niemu złe spojrzenie. W duchu przeklął się za to, że
opuścił na moment gardę. Sam fakt, że mężczyzna był pewien, iż Daiki nigdy by
czegoś takiego nie zrobił, utrudniał mu odegranie tej roli. Pragnął wrzasnąć
oburzony, stając w jego obronie, jednak postanowił obrócić to na swoją korzyść,
plamiąc tym samym dobre imię ukochanego.
— To, kto to zrobił, nie ma
tutaj nic do rzeczy. Dzisiaj Daiki, jutro Kasamatsu — rzucił, niby obojętnie. —
Odchodzę. Mam was wszystkich dosyć, dość wchodzenia do mojego życia z tymi
waszymi brudnymi butami — oznajmił lodowato. Widząc minę szefa, który wpatrywał
się w niego z szeroko otwartymi oczami, dodał: — Wyjeżdżam. Przy was tylko się
marnuję.
Midorima przez chwilę nic nie
mówił, wpatrując się w swojego niedawnego pracownika, którego, z resztą, darzył
ogromną sympatią. Kiedy, dzięki Takao, poznał blondyna, od razu spodobał mu się
jego głos oraz to, jak prezentował się na scenie. Zatrudnił go bez żadnego zastanowienia,
nigdy jednak nie żałując tej decyzji. Przychodził na każdy jego koncert, o czym
tamten pewnie nie wiedział, gdyż jego miejsce znajdowało się w specjalnie
zaciemnionym miejscu sali, w której występował Ryota. Przez czas, kiedy
pracował dla niego, Midorima bardzo go polubił i zawsze, kiedy było to
konieczne, pomagał mu i stawał w jego obronie.
Toteż tym bardziej zdziwił się
na wieści Kise. Wydawało mu się, że go znał, a tymczasem chłopak przed nim
wydawał się kimś zupełnie obcym.
— Czegoś tu nie rozumiem,
nanodayo — powiedział powoli, poprawiając okulary. — Pracujesz w jednym z
najlepszych hoteli w kraju i twierdzisz, że się marnujesz? — spytał
sceptycznie. — Chodzi o pieniądze? Chcesz podwyżkę? Na miłość boską, wyjaśnij
mi to, Kise!
— Chodzi o was — prychnął,
unosząc się. — W dupie mam wasze pieniądze. Zwyczajnie się już znudziłem —
odparł i wzruszył ramionami. — Pieniędzy mam na pęczek, a jeśli mi zabraknie,
udam biednego, poranionego przez los nieszczęśnika, naciągając kolejnego naiwniaka
pokroju Aomine, wyciągając z jego portfela ile się da.
Jego własne słowa były dla
niego niczym cios w twarz. Nie mógł przez chwilę przełknąć śliny, czując, jak
zbiera mu się na wymioty.
— Chcę, żeby wszyscy ludzie
jedli mi z ręki. Tak jak on. Tak jak ty, Ruth, Takao i inni — powiedział,
patrząc na Shintaro protekcjonalnie. W rzeczywistości miał ochotę się do niego
przytulić i wyjaśnić, wytłumaczyć, że nie jest takim, za jakiego się podaje. —
Do tego trzeba sławy — kontynuował słabo. Momentalnie się za to skarcił i dodał
szorstko. — Dlatego jadę do Paryża. Tam zdobędę ją szybciej, niż u ciebie
podpisałem kontrakt.
Midorima czuł się tak, jak
tarcza do strzelania, natomiast każde słowo wypowiadane przez Kise było jak
rzutka, która trafia w sam środek, w jego serce. Nie wierzył, a może po prostu
nie chciał wierzyć w to, o czym chłopak mówił. Z każdą chwilą zyskiwał coraz
większą pewność, że coś musiało się stać. Coś złego. Inaczej Ryota nie mógłby
się tak zachować. Po prostu nie. Prawda...?
Odchrząknął cicho, myśląc nad
tym, jak mógłby spróbować dowiedzieć się czegokolwiek, co pomogłoby mu szukać
potem odpowiedzi na wszystkie nurtujące go w tamtym momencie pytania.
Postanowił zatem uderzyć w
temat, który wydawał mu się poruszać najwięcej emocji. A Shinatoro dobrze
wiedział, że zdenerwowany człowiek zaczynał łatwo się gubić i popełniać błędy.
— Aomine wyjechał do
Waszyngtonu — powiedział po prostu, jakby wcześniejsze, raniące słowa
wypowiedziane przez Kise nigdy nie padły. — Wcześniej był tu jego ojciec.
Prawdopodobnie dlatego... było ostatnio między wami niezbyt dobrze — dokończył
niepewnie, cały czas doszukując się jakichkolwiek emocji. — Kazał Aomine
poślubić nieznajomą. Ale jemu zbyt bardzo zaczęło zależeć na tobie. Zmieniłeś
go. Pojechał się wykłócać o to, z kim naprawdę chce być. A pragnie z tobą — dodał
szybko. — Więc co mam mu przekazać, kiedy tu wróci?
Blondynowi zrobiło się słabo.
Pokój, w którym się znajdowali, zaczął niebezpiecznie wirować. Kise zgiął się w
pół, kucnął i spuścił głowę tak, że jego twarz zasłaniała grzywka. Zadrżał. Nie
miał pojęcia. Poczuł ogromne wyrzuty sumienia, że tak po prostu zwątpił w
chłopaka. Normalnie nie posiadałby się na te wieści z radości, jednak teraz to,
co powiedział zielonooki sprawiło, że było mu jeszcze trudniej.
Niedobrze, pomyślał. Trzeba
coś wymyślić.
Kiedy Shintaro chciał
przyjrzeć mu się badawczo, będąc pewnym, że Ryota jest poruszony jego słowami,
co było w rzeczywistości stu procentową prawdą; śpiewak zaśmiał się szaleńczo i
wstał, trzymając się za brzuch. Wytarł z kącika oka łezkę rozbawienia, która w
rzeczywistości była urzeczywistnieniem bólu, i „uspokoił się”.
— Możesz mu przekazać, że był
tylko kolejnym, chyba najbardziej żałosnym ze wszystkich, workiem z kasą. Jest
dla mnie martwy — powiedział ozięble, gratulując sobie w duchu, że w tak niewyobrażalnie
trudnym momencie nadal potrafił ciągnąć wszystkie te kłamstwa. Byłby dobrym
aktorem.
Midorima stał jak wryty, wciąż
nie dowierzając. Musiał przyznać to sam przed sobą. Stała przed nim zupełnie
inna osoba niż ta, którą zatrudnił, którą się opiekował i na której zależało mu
zwyczajnie jak na członku rodziny.
Był oszołomiony i zły
jednocześnie. Nie mógł pogodzić się z tym, że ta sytuacja, i raniąca z każdą
chwilą bardziej, rozmowa, w ogóle ma miejsce.
— Nie. Tego mu nie powiem —
oświadczył tylko, siląc się na spokój. Mimo to, dłonie zaczęły zauważalnie mu
drżeć. — Jeśli chcesz go tak zranić i popełnić ogromny błąd, zrób to sam —
westchnął ciężko i spojrzał w złote, obojętne oczy z wyrzutem. — Nie wiem, co
się stało — przyznał ciężko — ale mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Zawsze
możesz tu wrócić. Ale wtedy będziesz musiał mi wszystko wyjaśnić. I pamiętaj.
Zawsze jestem gotów ci pomóc, nie ważne, w jak ciężkiej sytuacji byś się nie
znalazł. Chociaż, teraz pewnie w takiej jesteś — dodał, mimochodem.
Zaczął oddychać szybko i
głęboko, chcąc się uspokoić, jednak uzyskiwał tylko odwrotny efekt. W głowie
wciąż wmawiał sobie przeróżne rzeczy, aby tylko usprawiedliwić Kise.
Ryota poczuł się jak morderca.
Miał wrażenie, że z każdą minutą rozmowy zabija nie tylko cząstkę siebie, ale i
swojego rozmówcy. Rozmówcy, którego kochał. Tak, kochał. Nie w sposób, jaki
czuł do Aomine jako kochanka. Również nie tak, jak to, czym darzył swoją
opiekunkę. Nawet nie czuł do wyższego tego, co w stosunku do Takao. Midorima
był dla niego kimś w rodzaju patrona. Zawsze obserwujący go z ukrycia,
wspierający po cichu, niczym anioł stróż. To była wdzięczna miłość. Wdzięczna i
pełna szacunku. Po tym, co powiedział, nie liczył na żadne zrozumienie. Ba,
pragnął, aby Shintaro przynajmniej uderzył go w twarz. Liczył na to. Pragnął
jakoś odpokutować za to, co powiedział oraz za to, co miało zostać wypowiedziane.
Najchętniej skoczyłby z dachu jakiegoś budynku, nie mogąc znieść tak wielkiej
dobroci w stosunku do jego zachowania.
Jasnowłosy zacisnął pięści,
wbijając sobie paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni, na tyle mocno iż rozerwały
cienką skórę.
— Zbytek łaski — odparł hardo,
ruszając w stronę wyjścia. Nim jednak wyszedł, zatrzymał się w progu i odwrócił
z podłym uśmiechem na twarzy. — Ah, jeszcze jedno. Powiedz Takao, że jest
największym idiotą, jakiego w życiu spotkałem, skoro zakochał się w kimś takim
jak ty. Ja niestety nie mam już czasu na pogaduszki — powiedział beztrosko,
klaszcząc w dłonie i zamknął za sobą drzwi. Gdy tylko to zrobił, wybiegł z
pomieszczenia, zostawiając za sobą oniemiałego Midorimę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz