Orleański Sen | rozdział 27

Dokładnie trzy minuty przed czasem Midorima szedł już korytarzem szpitalnym do sali swoich przyjaciół, poprawiając okulary. Westchnął, czując, jak swędzi go nos. Zawsze był dość zabobonny i wierzył w to, że jest to objawem, iż ktoś o nim myśli. W dodatku nie miał co do tego wątpliwości, ponieważ kazał Takao zostać w domu. Poprzedniego dnia zwiedzili trochę stolicę, a ponieważ szli w bardzo znane miejsca, Kazunari nie omieszkał skosztować jedzenia w każdym mijanym przez nich stoisku. Mimo jawnych protestów i przestróg Midorimy, szatyn pozostawał głuchy na jego słowa, w efekcie czego struł się na tyle, że nie był w stanie się przebić przez argumentację Shintaro, przez co jedynym, co mu pozostało, było obrażenie się do końca dnia i strajk głodowy.
Midorima wszedł do sali wraz z krótkim uprzedzeniem słownym. Zatrzymał się jednak od razu w progu, marszcząc mocno brwi i krzyżując ze sobą ręce.
─ To jest naprawdę choroba, wiesz? ─ spytał oburzony, patrząc, jak mulat zastyga w miejscu, podnosząc koszulę śpiącemu blondynowi.
─ P-Po prostu wyglądał, jakby mu było za gorąco! ─ wytłumaczył szybko Daiki. Przez to, że z nudów wpadł na pomysł podrażnienia się z kochankiem, całkiem stracił poczucie czasu.
─ Oczywiście, nanodayo ─ sarknął Shintaro. ─ Jeśli chciałeś się spotkać po to, żebym musiał to oglądać, to podziękuję.
─ Mhm, jasne. Przyznaj się, że byś chciał ─ zaśmiał się mulat i poruszył dwuznacznie brwiami. Widząc jednak po Midorimie, że za chwilę już nie będzie miał okazji o nic go prosić, westchnął i dodał: ─ No już, już...
Poprawił koszulę Ryocie, cmoknął go szybko w usta, po czym wstał i ruszył w kierunku Shintaro, szczerząc się do niego. Mężczyzna powstrzymał się od komentarza i w towarzystwie przyjaciela opuścił salę.
*
Ryota uchylił powieki i westchnął ciężko, przyłapując się na tym, że znów uciął sobie drzemkę. Jeszcze ciężej było mu wstać, gdy zobaczył, że sala była pusta.
─ Pewnie przyszedł Midorimacchi... ─ pomyślał na głos i zwlókł się z materaca. Chciał ich poszukać, ale najpierw stwierdził, że nie głupim pomysłem będzie skorzystanie z toalety.
Ruszył korytarzem w kierunku łazienki, rozglądając się wokół, mimowolnie licząc na to, że napotka któregoś z mężczyzn na korytarzu. Nic takiego się jednak nie stało, więc wszedł do toalety, kolejny raz wzdychając.
Gdyby ktoś kiedyś powiedział Ryocie, że kiedyś będzie wdzięczny za swoją niezdarność, wyśmiałby go. Jednak moment, kiedy wyszedł z łazienki, wpadając na innego pacjenta, pozostał mu w pamięci do końca życia, przynosząc za sobą jednocześnie niewyobrażalną ulgę i radość.
─ Przepraszam! Nie zauwa... Niemożliwe ─ wydukał, starając się nie zapomnieć, jak się oddycha. ─ Ryo-san... Ty żyjesz? Żyjesz! ! krzyknął ucieszony, niemal zgniatając zdezorientowanego mężczyznę przed sobą w uścisku.
Zaskoczony Sakurai przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Zesztywniał na całym ciele, dopóki nie połączył ze sobą wszystkich faktów. Znajomy głos, sylwetka oraz burza złocistych włosów, które przysłoniły mu widok na korytarz, spójnie dały mu do zrozumienia, że osoba, której właśnie szukał, właściwie sama go znalazła.
Ryo wypuścił drżące powietrze z płuc i odwzajemnił uścisk, czując, jak szeroki, szczery uśmiech wypływa mu na usta.
─ Tak. Nic mi nie jest, Kise-kun. Właśnie szukałem twojej sali, żeby móc z tobą porozmawiać...
─ Ale jak to... Nie rozumiem ─ bąknął zdezorientowany blondyn. ─ Przecież... Myślałem, że nie żyjesz ─ zasypał go potokiem słów, czując, jak w oczach zbierają mu się łzy ulgi.
Ryo uśmiechnął się łagodnie, ze zrozumieniem, i pogłaskał Ryotę po ramieniu.
─ Przepraszam, że musiałeś się o mnie martwić. I że nie znalazłem cię wcześniej ─ dodał z wyrzutem do samego siebie. ─ Kagami-san spotkał mnie przez przypadek, kiedy szukał lekarza dla ciebie. Potem jeszcze mnie odwiedził i wszystko wyjaśnił. Także to, że zostaniesz w tym samym szpitalu, ale do tej pory nie czułem się na siłach, żeby wstawać z łóżka. Ale teraz, jeśli chcesz, możemy w końcu usiąść i spokojnie porozmawiać ─ zaproponował.

48 godzin wcześniej
─ Zostaw mnie, do cholery! Puszczaj! ─ krzyczał Ryo, szamocąc rękoma. Ostatkiem sił próbował się wyrwać, jednak Suzuki nic sobie z tego nie robił, zaciągając mężczyznę na zewnątrz niczym szmacianą lalkę.
Kiedy ich ciała smagnął chłodny wiatr, szatyn zatrzymał się i zrzucił swojego niedoszłego kompana na ziemię. Był pewien co do stanu bruneta, więc bez oglądania się na niego, ruszył przed siebie, znikając za budynkiem. W tym czasie Ryo ledwie zdążył podciągnąć się do siadu, chcąc wrócić do środka, gdy nagle poraziło go światło reflektorów samochodu, który zatrzymał się tuż przed nim. Suzuki bez słowa wyszedł z niego i przerzucił sobie Sakuraia przez ramię, po czym wrzucił na tylne siedzenia, samemu zaś zajmując miejsce przed kierownicą.
Ryo jęknął z bólu, czując, że zaczyna mu się robić niedobrze ze strachu i złości. Wyprostował się na tyle, na ile pozwoliło mu jego własne, roztrzęsione ciało i wbił wściekłe spojrzenie w tył głowy Suzukiego.
─ O co ci chodzi, co?! Chcę tam wrócić! W przeciwieństwie do ciebie mam honor! ─ zaczął krzyczeć.
Czując nagły przypływ energii, kopnął parę razy w siedzenie szatyna, trzęsąc się ze złości. Nie czuł już w ogóle swojego ramienia, w które został postrzelony, jednak w tamtej chwili był to dla niego najmniejszy problem, który w żadnym stopniu nie przeszkadzał mu w manifestowaniu swoich odczuć – a po tym, kiedy człowiek, którego darzył największym zaufaniem, zawiódł go, wręcz cieszył się z tego, że ma w końcu okazję wyrzucić z siebie choć część złości, frustracji, goryczy i bólu, które się w nim zebrały.
─ Co ci po nim, hm? ─ spytał mężczyzna nadzwyczaj spokojnie, dodając gazu. ─ Popławisz się chwilę w chwale, że robisz coś słusznego, po czym dostaniesz kulkę w łeb. I tyle masz ze swojego honoru ─ powiedział dobitnie, uważnie zerkając na Sakuraia w lusterku. ─ Ratuję ci skórę ─ dodał po chwili mierzenia się z nim spojrzeniem.
─ Ratujesz? ─ żachnął się Ryo. Kompletnie stracił nad sobą panowanie. ─ Dobrze, że mnie ratujesz od niebezpieczeństwa, które sam stworzyłeś ─ warknął.
Nagle zatrząsł się, czując paraliżujący ucisk w klatce piersiowej.
─ Nie chcę żadnej pomocy. To Kise-kun jej potrzebuje! ─ załkał.
─ Na pewno ─ odparł zdystansowany, dodając gazu. ─ Ale to nie ma znaczenia. I tak byś mu nie pomógł. Ledwie kontaktujesz.
─ Gdyby nie ty, mógłbym chociaż spróbować coś zrobić ─ jęknął brunet, nie panując nad drżeniem swego głosu. ─ Nic z tego nie rozumiem. Nie jesteś kimś, kogo znałem i podziwiałem tyle lat. Kimś, kogo... kogo miałem za kogoś ważnego ─ wyszeptał, zaciskając dłonie w pięści.
─ Nigdy nie wiedziałem, za co mnie tak podziwiałeś ─ odparł nagle Suzuki. ─ Nie myślałem też, że jedna osoba będzie w stanie tak wszystko skomplikować... ─ dodał, marszcząc brwi. ─ Nie chciałem, żeby to się tak skończyło, ale nie miałem wyboru ─ powiedział wymijająco. ─ Do niczego by nie doszło, gdybyś odpuścił na samym początku.
─ O czym ty mówisz... Nic z tego nie rozumiem ─ jęknął Ryo, hamując kolejne łzy. ─ Z resztą, jak mam w ogóle ci wierzyć? Po tym wszystkim? Nienawidzę cię ─ zawył, szarpiąc za klamkę drzwi. Suzuki jednak, przewidując, że coś takiego mogłoby się zdarzyć, wcześniej je zablokował.
─ W tym leży twój błąd, Ryo ─ odparł nieco podniesionym głosem. ─ Nigdy nie powinieneś mi wierzyć. Nie zbliżać się do mnie z tym swoim „Chcę osiągnąć tyle, co ty” ─ westchnął, przecierając twarz dłonią. ─Nie urodziłem się w Denver. Nie chodziłem do normalnej szkoły i nie mieszkałem na wsi, jako jedynak, którego najlepszym przyjacielem był pies ─ wyrzucił na jednym oddechu. ─ Nie jestem gliną. Większość danych w moich aktach została wpisana za szmal. Oto, kto był dla ciebie wzorem.
Sakurai milczał przez chwilę. Bolało go gardło, które na wskutek poprzednich krzyków sobie zdarł. Zaczęło kręcić mu się lekko w głowie, a w uszach szumieć. Słowa Suzukiego wydawały się wywrzeć na chłopaku większe wrażenie, aniżeli jego zdrada.
Miał mnóstwo pytań. Chciał zadać je wszystkie na raz i uzyskać klarowne odpowiedzi, ale wiedział, że to niemożliwe. Uznał, że wycierpiał już wystarczająco, dlatego nie miał do siebie pretensji, gdy przyćmiony umysł zaczął kierować się sentymentami – czymś, co bolało go najbardziej.
─ Czemu mnie nie zabiłeś? ─ spytał cicho, wbijając się w fotel. ─ Czemu mnie ratujesz...? Z tego, co mówisz, moja śmierć powinna ci być na rękę.
─ Wiem, że nie mam co liczyć na to, że uwierzysz w cokolwiek z tego co ci powiem. Nie oczekuję tego ─ dodał szatyn niemal od razu. ─ Wychowałem się w stolicy. W jednej z najbrudniejszych i najmniej przyjemnych dzielnic w Waszyngtonie ─ zaczął, biorąc głęboki oddech. ─ Mój ojciec jest szefem mafii. Przestał jednak siać postrach i najzwyczajniej w świecie stoczył się, pogrążając całą rodzinę w długach. Groźby innych klanów, „albo forsa, albo życie”, w końcu nabrały dosadnego znaczenia ─ powiedział i spojrzał na lusterko, w którym odbijał się blady chłopak. ─ Więc sprzedał matkę i siostrę na kurwy, a ja miałem zostać kretem, co zresztą mi się udało ─ przyznał gorzko. ─ O ile matkę i ojca mam w dupie, tak moja siostra nie zasługuje na coś takiego ─ warknął. ─ Obiecałem jej, że ją stamtąd wyciągnę. A do tego trzeba kasy i naiwnych ludzi, Ryo... ─ dodał z żalem. ─ Takich, którzy będą ślepi na częste znikanie i tajemnice.
─ Rozumiem, że było ci ciężko... ─ Słowa wypływały z bruneta razem z kolejną dawką świeżych łez. ─ Moje akta były prawdziwe ─ dodał kwaśno, mając nadzieję, że Suzuki choć raz w nie zajrzał. Nie miał siły, żeby opowiadać mu o tym, jak rodzice-alkoholicy zmieniali jego życie w piekło przez całe dzieciństwo, po to, by w finale zaczął musieć zarabiać na ich utrzymanie już w wieku 13 lat oraz być świadkiem samobójstwa własnej matki, która nie dawała już sobie rady z nałogiem, który stopniowo wyniszczał całą ich rodzinę. ─ Ale rujnowanie życia innym osobom nie jest żadnym wyjściem.
Sakurai zamilkł na chwilę i przygryzł wargę, zbierając myśli. W końcu przełknął łzy i z determinacją w oczach spojrzał w lusterko, gotów zmierzyć się z czarnymi, nieodgadnionymi tęczówkami, które, jak mu się kiedyś wydawało, mógłby rozpoznać zawsze i wszędzie.
─ Nadal nie rozumiem, co tu robię. I czemu chce ci się mi o tym opowiadać ─ powiedział cicho, pociągając nosem. ─ Byłoby o wiele, wiele prościej, gdybyś nie próbował ratować świadka całego zdarzenia.
─ Owszem, byłoby ─ Suzuki znów przyznał mu rację. ─ Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek zrobię coś takiego... Byłem szkolony, nie, wychowywany na kreta od siódmego roku życia. Ludzie z poza mafijnego środowiska byli jedynie pionkami do uwiarygodnienia mojego policyjnego „ja”. Większego znaczenia nie mieli ─ wyjaśnił obojętnie. ─ Wszystko szło zgodnie z planem. Zdobyłem zaufanie i szacunek u twoich ludzi, miałem prywatne biuro, które ułatwiało kontakt z szefostwem. W końcu mogłem trochę odetchnąć, czekając, aż nie będą mnie potrzebować w jakiejś akcji. I wtedy przypisali mi ciebie. Młody, gorliwy i z pasją... Takich ludzi najbardziej nie znoszę ─ cmoknął z dezaprobatą, zmieniając bieg. ─ Są niebezpieczni ─ mruknął pod nosem, który od dłuższego czasu był mocno zmarszczony. ─ Po prostu nie dało się ciebie zniechęcić. Rozważałem nawet wpakowanie cię do trumny, ale... Tak, jak się obawiałem. Zaczęło mi zależeć. Choć próbowałem trzymać cię na dystans, nie mogłem traktować cię jak innych. Nie potrafiłem do tego stopnia, że pozwoliłem, aby zaszło między nami to, co tamtej nocy w hotelu...
Suzuki przerwał na chwilę i spojrzał na Sakuraia z żalem i poczuciem winy.
─ Przepraszam, Ryo. Kłamałem, mówiąc, że to nic nie znaczyło... ─ powiedział ciężko, wracając wzrokiem na drogę. ─ Wolałem zranić cię wtedy, póki miałeś mnie jeszcze za człowieka.
Sakurai odpowiedział od razu. Nie potrzebował ani chwili na to, żeby zastanowić się nad słowami Suzukiego. Wbrew stanowi otępienia, w jakim się znajdował, wszystkie bez przeszkód do niego trafiły.
─ Zatrzymaj się.
Ponieważ mężczyzna zdawał się nie mieć w planach spełnienia jego żądania, bo nie zwolnił ani trochę, Ryo powtórzył, znacznie głośniej i dosadniej, odrzucając na bok cały żal i lęk, jakie się w nim nagromadziły:
─ Zatrzymaj się na chwilę, bo znajdę sposób, żeby spowodować wypadek.
─ Wykrwawiasz się ─ podkreślił sceptycznie, ale zjechał z drogi, zatrzymując samochód. Nie zgasił świateł, a po przerwanym warkocie silnika zapadła grobowa cisza.
Dopiero po chwili mężczyzna spojrzał w lusterko z trudnym do odczytania wyrazem, oczekując potoku kilku ludnych przymiotników na temat jego osoby. Ryo jednak na niego nie patrzył, zwracając swój pusty wzrok lśniących od łez oczu za szybę samochodu. Wyglądał, jakby nagle stracił całą pewność siebie, ale była to tylko gra pozorów. Dopiero po jakimś czasie, kiedy Suzuki miał już zamiar ruszyć dalej, nie widząc w zaistniałej sytuacji żadnego sensu, Sakurai drgnął i zacisnął mocno zęby, co było wyraźnie widoczne nagły przez ruch jego kości żuchwy. Odepchnął się od oparcia fotela i nachylił mocno do przodu. Wyciągnął zdrową rękę, chwycił nią materiał koszuli przy kołnierzu mężczyzny, zacisnął i pociągnął w swoją stronę, w efekcie czego Suzuki obrócił się w prawo, znajdując się twarzą w twarz z chłopakiem. Ryo jednak nie marnował czasu, aby przyjrzeć się mężczyźnie. Puścił go i zamachnął się z zaciętą miną.
Chciał go uderzyć. Mocno, boleśnie, tak, żeby ślad jego frustracji i rozdarcia długo utrzymał się na jasnym policzku. Nim jednak wnętrze jego skostniałej, napiętej dłoni spotkało się ze skórą szatyna, coś w nim pękło. Zawahał się parę milimetrów przed uderzeniem.
Nie potrafił tego zrobić.
Z przerażeniem zwrócił wzrok na swoją własną, wydawałoby się, w pełni sprawną dłoń, która zawisła bezwładnie w powietrzu. Jedyne, co mógł nią zrobić, to bezradnie opuścić w dół. Podobnie jak swoje spojrzenie, którym nie mógł dłużej lustrować twarzy Suzukiego. Ciemne, martwe oczy, jasne, wąskie usta, gładkie, harmonijne rysy twarzy, które kontrastowały z kruczoczarnymi, odrobinę roztrzepanymi włosami… Niezależnie od tego, gdzie i w jakich okolicznościach się znajdowali, Suzuki zawsze wyglądał tak samo enigmatycznie i nieskazitelnie.
Ryo, choć szczerze próbował, nie raz próbował dostrzec w nim jakąkolwiek skazę. Mężczyzna był dla niego po prostu idealny pod każdym względem. Darzył go nie tylko podziwem, od chwili, gdy po raz pierwszy się spotkali, ale i szczeniackim, niechcianym zauroczeniem, które z każdym dniem przybierało na sile. Suzuki budził w nim szczere uznanie i zachwyt. Był inteligentny, wywiązywał się ze swoich obowiązków jak nikt inny, a ponad to potrafił okazać zrozumienie. Sakurai nie był w stanie wyobrazić sobie lepszego przełożonego.
Pewnej ciepłej, czerwcowej nocy Ryo otrzymał wezwanie w sprawie morderstwa. Był przyzwyczajony do tego, że jego etat nie ograniczał się do żadnych konkretnych godzin, a pasja i poczucie tego, że spełniał się w swojej pracy, stanowiły dla niego dodatkowy napęd, dzięki czemu nigdy na nic się nie skarżył. Tak było też wtedy. Po prostu stawił się w wyznaczonym miejscu, o wyznaczonej porze, śpiący, zmęczony, jednak pozytywnie nastawiony.
Tamtej nocy Suzuki po raz kolejny przypomniał chłopakowi, czemu ten aż tak go podziwiał. Z nieznaczną pomocą Sakuraia, rozwiązał tę sprawę i jeszcze przed świtem ujął winnego.
I nawet wtedy, kiedy wracając do domów jednym autem zatrzymali się w hotelu i spędzili ze sobą parę upojnych chwil, by następnego dnia Ryo dowiedział się, że to tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia, nie potrafił przestać go kochać i szanować.
Próbował z tym sobie poradzić na swój własny, sprawdzony sposób, udając, że tamto wydarzenie po prostu nie miało miejsca. Chciał na siłę wymazać je z pamięci, ale jak na złość nawiedzało go ono niemal każdej nocy we snach, przynosząc ze sobą zagubione, przyspieszone tętno i łzy.
Nie chciał tego. Nie chciał i nie rozumiał, ale potrafił dalej egzystować z obojętnym Suzukim w tym samym biurze, z tym samym stosunkiem do niego.
─ Czemu mi to robisz…? ─ wydusił z siebie w końcu, czując, jak niedawna pustka w jego wnętrzu na nowo się zapełnia. ─ Czemu jesteś ze mną szczery? Czemu ranisz mnie tym bardziej, niż kłamstwami i porzuceniem…? Boże, dlaczego musiałem zakochać się w kimś takim jak ty?! ─ krzyknął rozdzierająco i bezradnie uderzył sam siebie sprawną ręką w udo, chcąc choć odrobinę wyładować trawiące jego trzewia emocje.
─ Mógłbym spytać o to samo ─ odparł mężczyzna z trudem. ─ Nie zasłużyłeś na coś takiego ─ dodał po chwili i ruszył tak szybko, żeby Sakurai opadł na siedzenie ze stęknięciem.
Tym razem jazda nie trwała długo. Szatyn zatrzymał się po kilkunastu minutach. Zgasił silnik i wyszedł z auta. Podszedł d załamanego Ryo, otwierając tylnie drzwi i kucnął prze nim, przyglądając mu się przez chwilę z bólem wypisanym na twarzy.
─ Naprawdę dobry z ciebie dzieciak... Chciałbym być choć po części taki jak ty ─ westchnął i chwycił jego twarz w dłonie, by obdarzyć go intensywnym, długim pocałunkiem, który, mimo protestów, brunet odwzajemnił. ─ Nawet nie wiesz, jak żałuję, że tak to się skończyło ─ dodał, biorąc Sakuraia na ręce i prowadząc w stronę szpitala.
Ryo zacisnął posiniałe wargi, chcąc powstrzymać szloch, który wstrząsał jego ciałem, jednak na próżno. Rozkleił się całkiem, nie potrafiąc zebrać się na wyduszenie z siebie ani zrobienie czegokolwiek, poza ufnym wtuleniem się w szyję mężczyzny, zaciągnięcie się jego zapachem i moczenie eleganckiej koszuli łzami.
Suzuki bez słów pozwolił sobie na wsunięcie nosa w orzechowe kosmyki i zaciągnął się zapachem mężczyzny po raz ostatni, wchodząc z nim cicho po stopniach. Otworzył barkiem drzwi od tylniego wejścia i usadził Ryo na jednym z krzeseł, patrząc mu głęboko w oczy. Widząc, jak w ich stronę zmierza pielęgniarka, poniósł w jej stronę rękę, prosząc o pilną pomoc, po czym zmarszczył brwi, dotykając szyi bruneta.
─ Zapomnij o mnie, proszę ─ powiedział słabo, wstając. ─ Żegnaj, Ryo.
Sakurai był w stanie tylko bezradnie pokręcić głową i jęknąć głucho, gubiąc jeszcze więcej łez. Choć czuł ogromną potrzebę, nie potrafił zdobyć się na to, by wyrazić słowami, iż planuje nigdy nie spełnić prośby mężczyzny. Pragnął postąpić zupełnie na odwrót niż zazwyczaj. I pamiętać.
A przy tym wciąż mieć nadzieję.
Dlatego kiedy szatyn oddalił się już do wyjścia, Ryo krzyknął za nim:
─ Do zobaczenia, Suzuki-san!
Mężczyzna zatrzymał się nagle, tuż przed naciśnięciem klamki i zacisnął mocno zęby. Odwrócił się do niego i uśmiechnął smutno, patrząc na niego z bolącym sercem.
─ Może w innym życiu. ─ Kocham cię. ─ Trzymaj się ─ powiedział czule, wychodząc pośpiesznie i zostawiając bruneta samego z myślami.

Ryo odchrząknął, pociągnął cicho nosem i przetarł oczy, poniekąd zaskoczony, że dał się ponieść emocjom. Mimo że od tamtych zdarzeń minęły już dwa dni, wciąż nie mógł pogodzić się z tym, jak ta historia się potoczyła. Dodatkowo frustrował się na sam fakt, iż nie potrafił złościć się na Suzukiego. Chociaż wiedział, że za to, co ten zrobił, samo chowanie urazy to i tak mało.
Tymczasem Sakurai nie mógł zdobyć się nawet na to. Mało tego, najzwyczajniej w świecie już tęsknił za mężczyzną. Poprzednio, gdy ten go zranił, miał chociaż możliwość codziennego kontaktu z nim.
Teraz został jej pozbawiony w dość brutalny sposób.
─ Więc… tak to właśnie wyglądało ─ zakończył cicho, nie patrząc na Kise. Siedzieli w sali, którą blondyn dzielił z nieobecnym w tamtej chwili Aomine, z kubkami herbaty, która zdążyła już wystygnąć. Żaden z nich tak naprawdę nie miał ochoty, by się jej napić.
─ Ryo-san... ─ wybulgotał blondyn, przecierając mokre oczy dłonią. Od dłuższego czasu wstrzymywał szloch, więc ledwo dało się go zrozumieć. ─ Tak mi przykro... ─ powiedział wysokim od ściśniętego gardła tonem, zanim nie przytulił go mocno do siebie, chcąc tym jakoś wesprzeć.
Sakurai zakrył szybko usta dłonią i wstrzymał oddech, chcąc zatrzymać szloch. Ku jego uldze, udało mu się to, więc powoli opuścił rękę i odwzajemnił uścisk, po raz któryś z kolei pociągając nosem.
─ Dziękuję, Kise-kun… Ale nie ma ku temu powodów. Tak jest lepiej ─ wydusił przez zaciśnięte gardło, czując pieczenie w oczach oraz tępy ból w piersi.
─ Przestań... Nie mów tak ─ skarcił go chłopak. ─ Nie musisz udawać. Wiem, że nie jest lepiej. Naprawdę mi przykro. Jeśli... jeśli mogę ci jakoś pomóc, zrobię wszystko ─ powiedział poważnie.
Mógł tylko wyobrazić sobie, jak samotnie czuł się Sakurai. On sam podczas ich rozłąki z mulatem myślał, że nie da już rady, dlatego było mu strasznie przykro z powodu losu bruneta.
Ryo milczał chwilę, starając się uspokoić. Przełknął ciężko ślinę i delikatnie odsunął się od blondyna, wymuszając smutny uśmiech.
─ Nie trzeba ─ odparł drżąco. ─ To bardzo miłe z twojej strony, ale sama rozmowa o tym z kimś… Już mi pomogłeś ─ zakończył niezgrabnie.
Chociaż prawie nie znał człowieka przed nim, mógł przyznać szczerze sam przed sobą, że ufa Kise. Kiedy Ryota zwrócił się do niego w sprawie Haizakiego, przedstawił mu dokładnie swoją historię, przez co w jakiś sposób Sakuraiowi łatwiej było opowiedzieć mu swoją.
─ Wiesz, wczoraj odwiedziło mnie paru kolegów z komendy ─ zaczął nagle. ─ Przesłuchiwali mnie w związku ze zdradą Suzukiego-sana… Nie umiałem go wydać. To znaczy… Już powszechnie wiadomo, że był wtyką razem z paroma innymi funkcjonariuszami, ale kiedy mnie pytali, mogłem zdobyć się tylko na to, żeby kiwać głową na „tak” lub „nie”. Wiem, że nie powinienem, ale nie opisałem im nawet, jak wyglądało jego cholerne auto! Nic, kompletnie nic. To mnie strasznie boli, bo jako policjant powinienem tym bardziej chcieć, żeby go złapali i odpowiedział za wszystko przed sądem…
─ Wiem, że to słabe pocieszenie... ─ zaczął przejęty blondyn, gniotąc skrawek swojej koszuli i uciekł spojrzeniem ─ ale zrobiłbym to samo dla Aominecchiego ─ wyznał, przygryzając wargę, po czym spojrzał na rozmówcę i ścisnął mocno jego dłonie. ─ Ryo-san, przede wszystkim jesteś człowiekiem. Skrzywdzonym człowiekiem, który na to nie zasłużył ─ powiedział smutno i pociągnął nosem. ─ Dlatego nie bądź dla siebie taki surowy, bo uważam, że cierpisz już wystarczająco. Kochasz tego faceta, to oczywiste, że wbrew wszystkiemu będziesz chciał go chronić. Ja... W pewnym stopniu cię rozumiem ─ sapnął ciężko i mocniej zacisnął swoje palce na jego dłoniach. ─ Dlatego chciałbym cię jakoś wesprzeć.
Sakurai wyglądał, jakby w myślach walczył sam ze sobą. Przygryzł wargę, spuścił wzrok na podłogę i zmarszczył lekko brwi. Sprawiał wrażenie kogoś, kto bardzo chce coś powiedzieć, jednak nie wie jak.
─ Jedyne, o co mógłbym prosić… chociaż przepraszam, wiem, że nie powinienem… to tylko to… żebyś choć w jakiejś części spróbował wybaczyć Suzukiemu-sanowi ─ wykrztusił nieskładnie, zawstydzony. ─ Gdyby nie to, że jego życie wyglądało tak, a nie inaczej… Jestem pewien, że tak naprawdę bardzo źle się z tym czuje.
─ Spróbuję ─ powiedział po długiej chwili milczenia. ─ Ale...Niczego nie mogę obiecać ─ dodał przepraszająco.
─ Dla mnie to i tak więcej niż cokolwiek innego ─ wyszeptał brunet. ─ Dziękuję. Kagami-san opowiedział mi o wszystkim, co się stało w Falls Church ─ wyznał zduszonym głosem. ─ Więc tym bardziej głupio mi o to prosić. Ale na niczym więcej mi już nie zależy…
Ryota chciał jakoś odpowiedzieć, ale nie potrafił pocieszyć przyjaciela. Poczuł, jak ogarnia go smutek i ponownie przytulił mężczyznę.
─ Nie mów tak, Ryo-san... Nie mów, że na niczym ci nie zależy, bo mnie martwi.
─ Naprawdę chciałbym tak nie mówić. Ani nie myśleć. Uwierz mi ─ odparł Ryo ze smutnym uśmiechem. ─ Ale aktualnie… Zastanawiam się, czy w ogóle będę w stanie wrócić do pracy.
Kise milczał dość długi czas, po czym odsunął go od siebie, łapiąc za ramiona.
─ Przyjedź do mnie, Ryo-san! Weź urlop, odpocznij i wtedy wróć ─ zaproponował energicznie.
─ To naprawdę bardzo miłe z twojej strony… Ale nie mógłbym. Wiem, że masz teraz parę swoich spraw do poukładania. Tobie też przyda się wolne i odpoczynek. Ale powinieneś odsapnąć ze swoimi najbliższymi. Ja… też się o to postaram, nie martw się o mnie, proszę.
─ Myślę, że przez jakiś czas będę jeszcze w Waszyngtonie... Wrócę dopiero za tydzień, dwa. Proszę, czuj się zaproszony. W takich chwilach lepiej być wśród przyjaciół ─ odparł ze szczerym uśmiechem, patrząc na niego ze wsparciem.
Sakurai westchnął i pokręcił głową. Przez jego twarz przedarł się przebłysk szczerego uśmiechu.
─ Dziękuję, Kise-kun. Obiecuję to przemyśleć. Ale póki co, jeśli nie masz nic naprzeciwko, to chyba pomysł utrzymania kontaktu i odezwania się do siebie raz na jakiś czas nie jest zły…
─ Nie, jeśli to „raz na jakiś czas” będzie często ─ odparł, śmiejąc się krótko. ─ Masz dużo do przemyślenia, więc nie będę naciskać, ale w razie czego wiesz, gdzie jest moja sala ─ dodał miło, patrząc na niego ciepło.
Ryo poczuł, że za chwilę znowu się rozklei, dlatego profilaktycznie przetarł oczy wierzchem dłoni i po prostu przytulił się do Kise, chcąc tym gestem oddać to, jak bardzo był mu wdzięczny. Oprócz blondyna i Kagamiego, którego również mógł nazwać swoim przyjacielem, nie miał tak naprawdę nikogo, kto mógłby go wesprzeć w tym trudnym dla niego czasie.
─ Będzie dobrze ─ pocieszył go Ryota, głaszcząc powoli po głowie. ─ Czasem trzeba sięgnąć dna, żeby móc się od niego odbić ─ zacytował słowa kochanka, uśmiechając się smutno.
Sakurai uśmiechnął się mimowolnie, choć tak naprawdę znów poczuł się rozbity. Kiedy zaczynali rozmawiać, nie spodziewał się, że Kise okaże mu aż tak wiele zrozumienia, troski i współczucia. Był mu za to wdzięczny. Choć podejrzewał, że po wyjściu ze szpitala zaszyje się w domu na dzień czy dwa, aby pobyć w samotności, w tamtej chwili obecność Ryoty była dla niego naprawdę budująca.
Obaj mężczyźni drgnęli, kiedy kątem oka dostrzegli czyjś ruch przy drzwiach, którego sprawcą okazał się Daiki. Mulat stał w wejściu już chwilę, ze zdziwieniem obserwując rozgrywającą się przed nim scenę. Wahał się, czy powinien jakoś dać znać o swojej obecności, czy może jednak się wycofać.
─ Nie chcę przeszkadzać ─ mruknął, kiedy go zauważono.
─ Nie, przyszedłeś w samą porę, Aominecchi ─ odparł z uśmiechem blondyn, puszczając Sakuraia i przywołał gestem kochanka, łapiąc go za rękę. ─To mój przyjaciel, Ryo-san. Bardzo mi pomógł i narażał dla mnie życie, więc chciałem, żebyście się poznali ─ powiedział, patrząc na niższego mężczyznę ze szczerą wdzięcznością.
─ P-Przepraszam!
Sakurai zerwał się z miejsca jak oparzony i pochylił ze skruchą głowę przed zbaraniałym Daikim.
─ To nie do końca tak ─ zaczął, rzucając nerwowe spojrzenia to Kise, to Aomine. ─ To ja poprosiłem Kise-kuna o udział w akcji w Falls Church i biorę na siebie pełną odpowiedzialność za sprowadzenie na niego niebezpieczeństwa. Jest mi z tego powodu naprawdę przykro, zwłaszcza, że nie mogłem mu tak naprawdę w żaden sposób zagwarantować bezpieczeństwa ─ wydusił z siebie, zwracając zapłakane ślepia na mulata, który zaczynał czuć się naprawdę niezręcznie. ─ Jestem współodpowiedzialny za to, co się stało…
─ Okej, dość ─ westchnął Aomine, wchodząc niższemu w słowo. Trzepnął go lekko po głowie, a gdy tamten, zaskoczony, złapał się za nią i wyprostował, mulat kontynuował: ─ Mówiłem to już Ryocie, ale z chęcią powtórzę: za to, co się wydarzyło, nikt z was nie powinien brać odpowiedzialności. Najważniejsze, że to już za wami, więc trzeba skupić się na powrocie do codzienności, nie szukaniu winnych.
Kise spojrzał na kochanka z uczuciem i ścisnął mocniej jego dłoń, wracając wzrokiem na Ryo.
─ Właśnie, codzienność! Dlatego musisz przyjechać ─ zażądał z uśmiechem. ─ Jak już trochę odpoczniesz.
─ No nie wiem… Na pewno będę wam  prze…
─ Nawet nie chcę słyszeć odmowy ─ Daiki przerwał chłopakowi stanowczo, podłapując zdanie Kise. ─ Myślę, że przyda ci się zmiana otoczenia.
Sakurai westchnął i przygryzł wargę, nie mając siły już się dłużej stawiać.
─ Jeśli to naprawdę nie problem, to przemyślę i dam wam znać…
─ Świetnie ─ ucieszył się Ryota i spytał bruneta: ─ Ryo-san, gdzie jest twoja sala? Mogę cię nawiedzić, kiedy Aominecchi mnie zostawi? ─ spytał uprzejmie, rzucając Daikiemu prowokujące spojrzenie. Aomine tylko wywrócił oczami, postanawiając przemilczeć tę drobną uszczypliwość.
─ Na parterze, trzecia od wejścia. Numer osiemnaście ─ odparł Ryo, uśmiechając się lekko. ─ Chyba będę się już zbierać. Niedługo mam badania.
─ Odprowadzić cię? ─ zaproponował Kise
Sakurai już miał zamiar odmówić, nie chcąc się narzucać, jednak Aomine go ubiegł. Położył brunetowi dłoń na ramieniu i posłał spokojne, stanowcze spojrzenie, po czym zwrócił się do Ryoty:
─ Odprowadź.
─ W takim razie będę wdzięczny… ─ odparł Ryo nieśmiało.
─ Przestań, to nic takiego ─ odparł, zwlekając się z łóżka i ruszając z nim ku wyjściu, przy którym pomachał kochankowi. Podczas ich drobnego spaceru rozmawiali z Ryo na mniej poważne tematy, które głównie dotyczyły Orleanu, który Kise wciąż polecał Sakuraiowi. Pod salą zagadał się na tyle, że dopiero przyjście lekarza zmusiło go do pożegnania się.
Wrócił do swojej sali, czując się o wiele lżej i spokojniej, niż kilka godzin temu.
─ Powinienem wiedzieć, co mu się stało? Wyglądał na nieźle… poruszonego ─ zagadnął Daiki, kiedy tylko Ryota przekroczył próg ich sali.
─ Ma złamane serce ─ wyjaśnił zwięźle, zerkając ostatni raz na korytarz, zanim nie zamknął drzwi. Poszedł do łóżka Aomine i zakopał się w jego ramionach, wzdychając głośno. ─ Naprawdę nie powinien być teraz sam.
─ Rozumiem ─ mruknął mulat. Przytulił kochanka nieco mocniej i wsunął nos w jego włosy. ─ W takim razie dobrze, że z nim pogadałeś.
─ Ty też się spisałeś ─ powiedział z uśmiechem i uniósł twarz, żeby na niego spojrzeć. ─ Zasługujesz na nagrodę ─ zażartował.
─ Mówisz? ─ podłapał Daiki.
─ No, jeśli nie chcesz... ─ wzruszył ramionami.
─ Pewnie, że chcę ─ żachnął się.
─ Hmm...
Ryota zbliżył usta do ucha Daikiego i polizał je, mrucząc w nie:
─ W takim razie możesz mnie dzisiaj znowu pomasować.
Daiki uśmiechnął się kącikiem ust, po czym przysunął twarz do szyi kochanka, przejeżdżając po niej ustami, aby w najmniej spodziewanym momencie zatrzymać się i zrobić malinkę. Równolegle z tym, wsunął dłoń w spodnie blondyna i zaczął nią wodzić od razu po jego pośladkach.
─ Boli mnie, że mogę tylko tyle...
Kise zarumienił się i sapnął głośno, nie spodziewając się tak nagłego ataku.
─ Mnie też ─ przyznał ze wstydem, odwracając wzrok
─ Przez to tym bardziej chciałbym cię mieć ─ wymruczał, masując powolnymi, leniwymi ruchami jego prawy pośladek. Przymknął powieki i zaciągnął się zapachem Ryoty, który w tamtej chwili wydał mu się niezwykle intensywny.
─ Nie mów tak... ─ westchnął, spinając się nieco, mocniej do niego przylegając. Zaczął rozważać, czy masaż nie było złym pomysłem.
─ Wybacz. Ciężko się powstrzymać ─ sapnął mulat. Cmoknął śpiewaka w skroń i przesunął dłonią w górę, na jego lędźwia.
─ Uhm... Może lepiej już przestań ─ bąknął przepraszająco, przygryzając wargę. Nie sądził, że wystarczy tak niewiele, aby jego twarz paliła go żywym ogniem, a oddech nienaturalnie przyspieszył. To tylko utwierdziło go w tym, jak bardzo tęsknił za kochankiem i jak ciężko mu było nie reagować na jego dotyk.
─ Rozumiem. W porządku ─ sapnął mulat, niepocieszony.
Oderwał dłoń od skóry blondyna i wyciągnął spod jego piżamy. Oparł brodę o ramię Kise i wziął głębszy oddech, próbując się uspokoić i ochłonąć.
─ Przepraszam...
Kise zacisnął wargi, czując, jak zasycha mu w ustach i spojrzał w bok, aby oprzeć się chęci pocałowania partnera. Widział, że w tej chwili zaogniłoby to sytuację.
─ Nie no, nie ma za co. Nadrobimy, kiedy stąd wyjdziemy...
Daiki przysunął usta do warg Ryoty, jednak nie pocałował go, utrzymując milimetrowy odstęp z prowokacyjnym uśmiechem. Ryota otworzył usta, zbliżając je do tych od mulata, ale powstrzymał się w ostatnim momencie, sapiąc głośno zawiedziony.
─ Racja... Tylko kiedy to będzie?
─ Oby jak najszybciej, bo nie ręczę za siebie. Albo cię stąd wyniosę, albo zabarykaduję tę salę.
Ryota zaśmiał się cicho, cmokając go w usta i mruknął po chwili, ponawiając pieszczotę spragniony.
─ Jak... jak poszła rozmowa z Midorimacchim? ─ pytał, chcąc zająć swoje myśli czymś innym.
─ Dobrze. Nawet lepiej niż się spodziewałem. Wygląda na to, że wszystko się uda ─ odparł z lekkim uśmiechem. ─ Aaa no i kazał cię pozdrowić. Spałeś, kiedy przyszedł, a potem stwierdził, że nie będzie przeszkadzać i powinieneś zdrowieć.
─ Jestem zdrów jak ryba ─ żachnął się Ryota i zniżył nieco, przykrywając ich kołdrą. ─ Mogą mnie spokojnie wypisać.
─ Skarbie, nie chcę, żeby ta rana ci się spaprała. Skoro lekarze chcą cię tu trochę przetrzymać, to widocznie mają powód ─ powiedział poważnie. Pogładził kochanka po włosach i skradł mu jeszcze jednego buziaka.
─ Chcą mnie przetrzymać, bo jestem przystojny ─ zażartował wyniośle. ─ Jak tylko sobie stąd pójdziesz, będą mnie podrywać, zobaczysz.
Daiki zmarszczył brwi i odsunął nieco, aby móc swobodnie spojrzeć mu w oczy.
─ Mnie też będą. Nie zapominaj, że ostatnio zrobiłem się sławny.
─ Nigdzie nie idziesz ─ fuknął Ryota, nadymając policzki.
Daiki parsknął śmiechem i potarł skronią o brodę partnera.
─ Nie ufasz mi?
─ Nie ufam otwartym przestrzeniom… ─ odparł wymijająco, wydymając usta w podkówkę.
Mulat wywrócił oczami i pokręcił głową.
─ A ja tlenionym pielęgniarkom.
─ Eh, po prostu chodźmy już spać ─ westchnął, widząc, że nie wygra. ─ Masz się pilnować o tyle ─ burknął czerwony.

─ I wzajemnie ─ mruknął i pocałował Ryotę zaborczo. Blondyn oddał pieszczotę i zjechał ustami na szyję mulata, gdzie zassał się na skórze, przygryzając ją lekko, po czym szybko odwrócił się i wyburczał niewyraźne „dobranoc”. Aomine odmruknął tylko coś pod nosem, wywracając oczami i mocniej przytulając do siebie plecy kochanka. Chociaż wciąż było dość wcześnie, a sam nie czuł się ani trochę śpiący, zaczął rozmyślać nad przebiegiem swojej dzisiejszej rozmowy z Midorimą, wsłuchując się przy tym w spokojny, miarowy oddech swojego partnera. Nawet się nie spostrzegł, kiedy sam odpłynął z lekkim uśmiechem na ustach i myślą, że jeśli wszystko się powiedzie, uda mu się choć w drobnej części wynagrodzić Ryocie ostatnie wydarzenia, stwarzając dla nich podwaliny nowego, wspólnego życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz