Dokładnie trzy minuty przed czasem Midorima
szedł już korytarzem szpitalnym do sali swoich przyjaciół, poprawiając okulary.
Westchnął, czując, jak swędzi go nos. Zawsze był dość zabobonny i wierzył w to,
że jest to objawem, iż ktoś o nim myśli. W dodatku nie miał co do tego
wątpliwości, ponieważ kazał Takao zostać w domu. Poprzedniego dnia zwiedzili
trochę stolicę, a ponieważ szli w bardzo znane miejsca, Kazunari nie omieszkał
skosztować jedzenia w każdym mijanym przez nich stoisku. Mimo jawnych protestów
i przestróg Midorimy, szatyn pozostawał głuchy na jego słowa, w efekcie czego
struł się na tyle, że nie był w stanie się przebić przez argumentację Shintaro,
przez co jedynym, co mu pozostało, było obrażenie się do końca dnia i strajk
głodowy.
Midorima wszedł do sali wraz z krótkim
uprzedzeniem słownym. Zatrzymał się jednak od razu w progu, marszcząc mocno
brwi i krzyżując ze sobą ręce.
─ To jest naprawdę choroba, wiesz? ─ spytał
oburzony, patrząc, jak mulat zastyga w miejscu, podnosząc koszulę śpiącemu
blondynowi.
─ P-Po prostu wyglądał, jakby mu było za
gorąco! ─ wytłumaczył szybko Daiki. Przez to, że z nudów wpadł na pomysł
podrażnienia się z kochankiem, całkiem stracił poczucie czasu.
─ Oczywiście, nanodayo ─ sarknął Shintaro. ─
Jeśli chciałeś się spotkać po to, żebym musiał to oglądać, to podziękuję.
─ Mhm, jasne. Przyznaj się, że byś chciał ─
zaśmiał się mulat i poruszył dwuznacznie brwiami. Widząc jednak po Midorimie,
że za chwilę już nie będzie miał okazji o nic go prosić, westchnął i dodał: ─
No już, już...
Poprawił koszulę Ryocie, cmoknął go szybko w
usta, po czym wstał i ruszył w kierunku Shintaro, szczerząc się do niego.
Mężczyzna powstrzymał się od komentarza i w towarzystwie przyjaciela opuścił
salę.
*
Ryota uchylił powieki i westchnął ciężko,
przyłapując się na tym, że znów uciął sobie drzemkę. Jeszcze ciężej było mu
wstać, gdy zobaczył, że sala była pusta.
─ Pewnie przyszedł Midorimacchi... ─ pomyślał
na głos i zwlókł się z materaca. Chciał ich poszukać, ale najpierw stwierdził,
że nie głupim pomysłem będzie skorzystanie z toalety.
Ruszył korytarzem w kierunku łazienki, rozglądając
się wokół, mimowolnie licząc na to, że napotka któregoś z mężczyzn na
korytarzu. Nic takiego się jednak nie stało, więc wszedł do toalety, kolejny
raz wzdychając.
Gdyby ktoś kiedyś powiedział Ryocie, że
kiedyś będzie wdzięczny za swoją niezdarność, wyśmiałby go. Jednak moment,
kiedy wyszedł z łazienki, wpadając na innego pacjenta, pozostał mu w pamięci do
końca życia, przynosząc za sobą jednocześnie niewyobrażalną ulgę i radość.
─ Przepraszam! Nie zauwa... Niemożliwe ─ wydukał,
starając się nie zapomnieć, jak się oddycha. ─ Ryo-san... Ty żyjesz? Żyjesz! ! krzyknął
ucieszony, niemal zgniatając zdezorientowanego mężczyznę przed sobą w uścisku.
Zaskoczony Sakurai przez chwilę nie wiedział,
co się dzieje. Zesztywniał na całym ciele, dopóki nie połączył ze sobą
wszystkich faktów. Znajomy głos, sylwetka oraz burza złocistych włosów, które
przysłoniły mu widok na korytarz, spójnie dały mu do zrozumienia, że osoba,
której właśnie szukał, właściwie sama go znalazła.
Ryo wypuścił drżące powietrze z płuc i
odwzajemnił uścisk, czując, jak szeroki, szczery uśmiech wypływa mu na usta.
─ Tak. Nic mi nie jest, Kise-kun. Właśnie szukałem
twojej sali, żeby móc z tobą porozmawiać...
─ Ale jak to... Nie rozumiem ─ bąknął
zdezorientowany blondyn. ─ Przecież... Myślałem, że nie żyjesz ─ zasypał go
potokiem słów, czując, jak w oczach zbierają mu się łzy ulgi.
Ryo uśmiechnął się łagodnie, ze zrozumieniem,
i pogłaskał Ryotę po ramieniu.
─ Przepraszam, że musiałeś się o mnie
martwić. I że nie znalazłem cię wcześniej ─ dodał z wyrzutem do samego siebie.
─ Kagami-san spotkał mnie przez przypadek, kiedy szukał lekarza dla ciebie.
Potem jeszcze mnie odwiedził i wszystko wyjaśnił. Także to, że zostaniesz w tym
samym szpitalu, ale do tej pory nie czułem się na siłach, żeby wstawać z łóżka.
Ale teraz, jeśli chcesz, możemy w końcu usiąść i spokojnie porozmawiać ─
zaproponował.
48 godzin wcześniej
─ Zostaw mnie, do cholery! Puszczaj! ─
krzyczał Ryo, szamocąc rękoma. Ostatkiem sił próbował się wyrwać, jednak Suzuki
nic sobie z tego nie robił, zaciągając mężczyznę na zewnątrz niczym szmacianą
lalkę.
Kiedy ich ciała smagnął chłodny wiatr, szatyn
zatrzymał się i zrzucił swojego niedoszłego kompana na ziemię. Był pewien co do
stanu bruneta, więc bez oglądania się na niego, ruszył przed siebie, znikając
za budynkiem. W tym czasie Ryo ledwie zdążył podciągnąć się do siadu, chcąc
wrócić do środka, gdy nagle poraziło go światło reflektorów samochodu, który
zatrzymał się tuż przed nim. Suzuki bez słowa wyszedł z niego i przerzucił
sobie Sakuraia przez ramię, po czym wrzucił na tylne siedzenia, samemu zaś
zajmując miejsce przed kierownicą.
Ryo jęknął z bólu, czując, że zaczyna mu się
robić niedobrze ze strachu i złości. Wyprostował się na tyle, na ile pozwoliło
mu jego własne, roztrzęsione ciało i wbił wściekłe spojrzenie w tył głowy
Suzukiego.
─ O co ci chodzi, co?! Chcę tam wrócić! W
przeciwieństwie do ciebie mam honor! ─ zaczął krzyczeć.
Czując nagły przypływ energii, kopnął parę
razy w siedzenie szatyna, trzęsąc się ze złości. Nie czuł już w ogóle swojego
ramienia, w które został postrzelony, jednak w tamtej chwili był to dla niego
najmniejszy problem, który w żadnym stopniu nie przeszkadzał mu w
manifestowaniu swoich odczuć – a po tym, kiedy człowiek, którego darzył
największym zaufaniem, zawiódł go, wręcz cieszył się z tego, że ma w końcu
okazję wyrzucić z siebie choć część złości, frustracji, goryczy i bólu, które
się w nim zebrały.
─ Co ci po nim, hm? ─ spytał mężczyzna nadzwyczaj
spokojnie, dodając gazu. ─ Popławisz się chwilę w chwale, że robisz coś
słusznego, po czym dostaniesz kulkę w łeb. I tyle masz ze swojego honoru ─ powiedział
dobitnie, uważnie zerkając na Sakuraia w lusterku. ─ Ratuję ci skórę ─ dodał po
chwili mierzenia się z nim spojrzeniem.
─ Ratujesz? ─ żachnął się Ryo. Kompletnie
stracił nad sobą panowanie. ─ Dobrze, że mnie ratujesz od niebezpieczeństwa,
które sam stworzyłeś ─ warknął.
Nagle zatrząsł się, czując paraliżujący ucisk
w klatce piersiowej.
─ Nie chcę żadnej pomocy. To Kise-kun jej
potrzebuje! ─ załkał.
─ Na pewno ─ odparł zdystansowany, dodając
gazu. ─ Ale to nie ma znaczenia. I tak byś mu nie pomógł. Ledwie kontaktujesz.
─ Gdyby nie ty, mógłbym chociaż spróbować coś
zrobić ─ jęknął brunet, nie panując nad drżeniem swego głosu. ─ Nic z tego nie
rozumiem. Nie jesteś kimś, kogo znałem i podziwiałem tyle lat. Kimś, kogo... kogo
miałem za kogoś ważnego ─ wyszeptał, zaciskając dłonie w pięści.
─ Nigdy nie wiedziałem, za co mnie tak
podziwiałeś ─ odparł nagle Suzuki. ─ Nie myślałem też, że jedna osoba będzie w
stanie tak wszystko skomplikować... ─ dodał, marszcząc brwi. ─ Nie chciałem,
żeby to się tak skończyło, ale nie miałem wyboru ─ powiedział wymijająco. ─ Do
niczego by nie doszło, gdybyś odpuścił na samym początku.
─ O czym ty mówisz... Nic z tego nie rozumiem
─ jęknął Ryo, hamując kolejne łzy. ─ Z resztą, jak mam w ogóle ci wierzyć? Po
tym wszystkim? Nienawidzę cię ─ zawył, szarpiąc za klamkę drzwi. Suzuki jednak,
przewidując, że coś takiego mogłoby się zdarzyć, wcześniej je zablokował.
─ W tym leży twój błąd, Ryo ─ odparł
nieco podniesionym głosem. ─ Nigdy nie powinieneś mi wierzyć. Nie zbliżać się
do mnie z tym swoim „Chcę osiągnąć tyle, co ty” ─ westchnął, przecierając twarz
dłonią. ─Nie urodziłem się w Denver. Nie chodziłem do normalnej szkoły i nie
mieszkałem na wsi, jako jedynak, którego najlepszym przyjacielem był pies ─
wyrzucił na jednym oddechu. ─ Nie jestem gliną. Większość danych w moich aktach
została wpisana za szmal. Oto, kto był dla ciebie wzorem.
Sakurai milczał przez chwilę.
Bolało go gardło, które na wskutek poprzednich krzyków sobie zdarł. Zaczęło
kręcić mu się lekko w głowie, a w uszach szumieć. Słowa Suzukiego wydawały się
wywrzeć na chłopaku większe wrażenie, aniżeli jego zdrada.
Miał mnóstwo pytań. Chciał
zadać je wszystkie na raz i uzyskać klarowne odpowiedzi, ale wiedział, że to
niemożliwe. Uznał, że wycierpiał już wystarczająco, dlatego nie miał do siebie
pretensji, gdy przyćmiony umysł zaczął kierować się sentymentami – czymś, co
bolało go najbardziej.
─ Czemu mnie nie zabiłeś? ─
spytał cicho, wbijając się w fotel. ─ Czemu mnie ratujesz...? Z tego, co
mówisz, moja śmierć powinna ci być na rękę.
─ Wiem, że nie mam co liczyć na
to, że uwierzysz w cokolwiek z tego co ci powiem. Nie oczekuję tego ─ dodał
szatyn niemal od razu. ─ Wychowałem się w stolicy. W jednej z najbrudniejszych
i najmniej przyjemnych dzielnic w Waszyngtonie ─ zaczął, biorąc głęboki oddech.
─ Mój ojciec jest szefem mafii. Przestał jednak siać postrach i najzwyczajniej
w świecie stoczył się, pogrążając całą rodzinę w długach. Groźby innych klanów,
„albo forsa, albo życie”, w końcu nabrały dosadnego znaczenia ─ powiedział i
spojrzał na lusterko, w którym odbijał się blady chłopak. ─ Więc sprzedał matkę
i siostrę na kurwy, a ja miałem zostać kretem, co zresztą mi się udało ─ przyznał
gorzko. ─ O ile matkę i ojca mam w dupie, tak moja siostra nie zasługuje na coś
takiego ─ warknął. ─ Obiecałem jej, że ją stamtąd wyciągnę. A do tego trzeba
kasy i naiwnych ludzi, Ryo... ─ dodał z żalem. ─ Takich, którzy będą ślepi na
częste znikanie i tajemnice.
─ Rozumiem, że było ci
ciężko... ─ Słowa wypływały z bruneta razem z kolejną dawką świeżych łez. ─
Moje akta były prawdziwe ─ dodał kwaśno, mając nadzieję, że Suzuki choć raz w
nie zajrzał. Nie miał siły, żeby opowiadać mu o tym, jak rodzice-alkoholicy
zmieniali jego życie w piekło przez całe dzieciństwo, po to, by w finale zaczął
musieć zarabiać na ich utrzymanie już w wieku 13 lat oraz być świadkiem
samobójstwa własnej matki, która nie dawała już sobie rady z nałogiem, który
stopniowo wyniszczał całą ich rodzinę. ─ Ale rujnowanie życia innym osobom nie
jest żadnym wyjściem.
Sakurai zamilkł na chwilę i
przygryzł wargę, zbierając myśli. W końcu przełknął łzy i z determinacją w
oczach spojrzał w lusterko, gotów zmierzyć się z czarnymi, nieodgadnionymi
tęczówkami, które, jak mu się kiedyś wydawało, mógłby rozpoznać zawsze i
wszędzie.
─ Nadal nie rozumiem, co tu
robię. I czemu chce ci się mi o tym opowiadać ─ powiedział cicho, pociągając
nosem. ─ Byłoby o wiele, wiele prościej, gdybyś nie próbował ratować świadka
całego zdarzenia.
─ Owszem, byłoby ─ Suzuki znów
przyznał mu rację. ─ Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek zrobię coś
takiego... Byłem szkolony, nie, wychowywany na kreta od siódmego roku życia.
Ludzie z poza mafijnego środowiska byli jedynie pionkami do uwiarygodnienia
mojego policyjnego „ja”. Większego znaczenia nie mieli ─ wyjaśnił obojętnie. ─ Wszystko
szło zgodnie z planem. Zdobyłem zaufanie i szacunek u twoich ludzi, miałem
prywatne biuro, które ułatwiało kontakt z szefostwem. W końcu mogłem trochę
odetchnąć, czekając, aż nie będą mnie potrzebować w jakiejś akcji. I wtedy przypisali
mi ciebie. Młody, gorliwy i z pasją... Takich ludzi najbardziej nie znoszę ─ cmoknął
z dezaprobatą, zmieniając bieg. ─ Są niebezpieczni ─ mruknął pod nosem, który
od dłuższego czasu był mocno zmarszczony. ─ Po prostu nie dało się ciebie
zniechęcić. Rozważałem nawet wpakowanie cię do trumny, ale... Tak, jak się
obawiałem. Zaczęło mi zależeć. Choć próbowałem trzymać cię na dystans, nie
mogłem traktować cię jak innych. Nie potrafiłem do tego stopnia, że pozwoliłem,
aby zaszło między nami to, co tamtej nocy w hotelu...
Suzuki przerwał na chwilę i
spojrzał na Sakuraia z żalem i poczuciem winy.
─ Przepraszam, Ryo. Kłamałem,
mówiąc, że to nic nie znaczyło... ─ powiedział ciężko, wracając wzrokiem na
drogę. ─ Wolałem zranić cię wtedy, póki miałeś mnie jeszcze za człowieka.
Sakurai odpowiedział od razu.
Nie potrzebował ani chwili na to, żeby zastanowić się nad słowami Suzukiego.
Wbrew stanowi otępienia, w jakim się znajdował, wszystkie bez przeszkód do
niego trafiły.
─ Zatrzymaj się.
Ponieważ mężczyzna zdawał się
nie mieć w planach spełnienia jego żądania, bo nie zwolnił ani trochę, Ryo
powtórzył, znacznie głośniej i dosadniej, odrzucając na bok cały żal i lęk,
jakie się w nim nagromadziły:
─ Zatrzymaj się na chwilę, bo
znajdę sposób, żeby spowodować wypadek.
─ Wykrwawiasz się ─ podkreślił
sceptycznie, ale zjechał z drogi, zatrzymując samochód. Nie zgasił świateł, a
po przerwanym warkocie silnika zapadła grobowa cisza.
Dopiero po chwili mężczyzna
spojrzał w lusterko z trudnym do odczytania wyrazem, oczekując potoku kilku
ludnych przymiotników na temat jego osoby. Ryo jednak na niego nie patrzył,
zwracając swój pusty wzrok lśniących od łez oczu za szybę samochodu. Wyglądał,
jakby nagle stracił całą pewność siebie, ale była to tylko gra pozorów. Dopiero
po jakimś czasie, kiedy Suzuki miał już zamiar ruszyć dalej, nie widząc w
zaistniałej sytuacji żadnego sensu, Sakurai drgnął i zacisnął mocno zęby, co
było wyraźnie widoczne nagły przez ruch jego kości żuchwy. Odepchnął się od
oparcia fotela i nachylił mocno do przodu. Wyciągnął zdrową rękę, chwycił nią
materiał koszuli przy kołnierzu mężczyzny, zacisnął i pociągnął w swoją stronę,
w efekcie czego Suzuki obrócił się w prawo, znajdując się twarzą w twarz z
chłopakiem. Ryo jednak nie marnował czasu, aby przyjrzeć się mężczyźnie. Puścił
go i zamachnął się z zaciętą miną.
Chciał go uderzyć. Mocno,
boleśnie, tak, żeby ślad jego frustracji i rozdarcia długo utrzymał się na
jasnym policzku. Nim jednak wnętrze jego skostniałej, napiętej dłoni spotkało
się ze skórą szatyna, coś w nim pękło. Zawahał się parę milimetrów przed
uderzeniem.
Nie potrafił tego zrobić.
Z przerażeniem zwrócił wzrok na
swoją własną, wydawałoby się, w pełni sprawną dłoń, która zawisła bezwładnie w
powietrzu. Jedyne, co mógł nią zrobić, to bezradnie opuścić w dół. Podobnie jak
swoje spojrzenie, którym nie mógł dłużej lustrować twarzy Suzukiego. Ciemne,
martwe oczy, jasne, wąskie usta, gładkie, harmonijne rysy twarzy, które
kontrastowały z kruczoczarnymi, odrobinę roztrzepanymi włosami… Niezależnie od
tego, gdzie i w jakich okolicznościach się znajdowali, Suzuki zawsze wyglądał
tak samo enigmatycznie i nieskazitelnie.
Ryo, choć szczerze próbował,
nie raz próbował dostrzec w nim jakąkolwiek skazę. Mężczyzna był dla niego po
prostu idealny pod każdym względem. Darzył go nie tylko podziwem, od chwili,
gdy po raz pierwszy się spotkali, ale i szczeniackim, niechcianym zauroczeniem,
które z każdym dniem przybierało na sile. Suzuki budził w nim szczere uznanie i
zachwyt. Był inteligentny, wywiązywał się ze swoich obowiązków jak nikt inny, a
ponad to potrafił okazać zrozumienie. Sakurai nie był w stanie wyobrazić sobie
lepszego przełożonego.
Pewnej ciepłej, czerwcowej nocy
Ryo otrzymał wezwanie w sprawie morderstwa. Był przyzwyczajony do tego, że jego
etat nie ograniczał się do żadnych konkretnych godzin, a pasja i poczucie tego,
że spełniał się w swojej pracy, stanowiły dla niego dodatkowy napęd, dzięki
czemu nigdy na nic się nie skarżył. Tak było też wtedy. Po prostu stawił się w
wyznaczonym miejscu, o wyznaczonej porze, śpiący, zmęczony, jednak pozytywnie
nastawiony.
Tamtej nocy Suzuki po raz
kolejny przypomniał chłopakowi, czemu ten aż tak go podziwiał. Z nieznaczną
pomocą Sakuraia, rozwiązał tę sprawę i jeszcze przed świtem ujął winnego.
I nawet wtedy, kiedy wracając
do domów jednym autem zatrzymali się w hotelu i spędzili ze sobą parę upojnych
chwil, by następnego dnia Ryo dowiedział się, że to tak naprawdę nie miało
żadnego znaczenia, nie potrafił przestać go kochać i szanować.
Próbował z tym sobie poradzić
na swój własny, sprawdzony sposób, udając, że tamto wydarzenie po prostu nie
miało miejsca. Chciał na siłę wymazać je z pamięci, ale jak na złość nawiedzało
go ono niemal każdej nocy we snach, przynosząc ze sobą zagubione, przyspieszone
tętno i łzy.
Nie chciał tego. Nie chciał i
nie rozumiał, ale potrafił dalej egzystować z obojętnym Suzukim w tym samym
biurze, z tym samym stosunkiem do niego.
─ Czemu mi to robisz…? ─
wydusił z siebie w końcu, czując, jak niedawna pustka w jego wnętrzu na nowo
się zapełnia. ─ Czemu jesteś ze mną szczery? Czemu ranisz mnie tym bardziej,
niż kłamstwami i porzuceniem…? Boże, dlaczego musiałem zakochać się w kimś
takim jak ty?! ─ krzyknął rozdzierająco i bezradnie uderzył sam siebie sprawną
ręką w udo, chcąc choć odrobinę wyładować trawiące jego trzewia emocje.
─ Mógłbym spytać o to samo ─ odparł
mężczyzna z trudem. ─ Nie zasłużyłeś na coś takiego ─ dodał po chwili i ruszył
tak szybko, żeby Sakurai opadł na siedzenie ze stęknięciem.
Tym razem jazda nie trwała
długo. Szatyn zatrzymał się po kilkunastu minutach. Zgasił silnik i wyszedł z
auta. Podszedł d załamanego Ryo, otwierając tylnie drzwi i kucnął prze nim,
przyglądając mu się przez chwilę z bólem wypisanym na twarzy.
─ Naprawdę dobry z ciebie
dzieciak... Chciałbym być choć po części taki jak ty ─ westchnął i chwycił jego
twarz w dłonie, by obdarzyć go intensywnym, długim pocałunkiem, który, mimo
protestów, brunet odwzajemnił. ─ Nawet nie wiesz, jak żałuję, że tak to się
skończyło ─ dodał, biorąc Sakuraia na ręce i prowadząc w stronę szpitala.
Ryo zacisnął posiniałe wargi,
chcąc powstrzymać szloch, który wstrząsał jego ciałem, jednak na próżno.
Rozkleił się całkiem, nie potrafiąc zebrać się na wyduszenie z siebie ani
zrobienie czegokolwiek, poza ufnym wtuleniem się w szyję mężczyzny,
zaciągnięcie się jego zapachem i moczenie eleganckiej koszuli łzami.
Suzuki bez słów pozwolił sobie
na wsunięcie nosa w orzechowe kosmyki i zaciągnął się zapachem mężczyzny po raz
ostatni, wchodząc z nim cicho po stopniach. Otworzył barkiem drzwi od tylniego
wejścia i usadził Ryo na jednym z krzeseł, patrząc mu głęboko w oczy. Widząc,
jak w ich stronę zmierza pielęgniarka, poniósł w jej stronę rękę, prosząc o pilną
pomoc, po czym zmarszczył brwi, dotykając szyi bruneta.
─ Zapomnij o mnie, proszę ─
powiedział słabo, wstając. ─ Żegnaj, Ryo.
Sakurai był w stanie tylko
bezradnie pokręcić głową i jęknąć głucho, gubiąc jeszcze więcej łez. Choć czuł
ogromną potrzebę, nie potrafił zdobyć się na to, by wyrazić słowami, iż planuje
nigdy nie spełnić prośby mężczyzny. Pragnął postąpić zupełnie na odwrót niż
zazwyczaj. I pamiętać.
A przy tym wciąż mieć nadzieję.
Dlatego kiedy szatyn oddalił
się już do wyjścia, Ryo krzyknął za nim:
─ Do zobaczenia, Suzuki-san!
Mężczyzna zatrzymał się nagle,
tuż przed naciśnięciem klamki i zacisnął mocno zęby. Odwrócił się do niego i
uśmiechnął smutno, patrząc na niego z bolącym sercem.
─ Może w innym życiu. ─ Kocham cię. ─ Trzymaj się ─ powiedział
czule, wychodząc pośpiesznie i zostawiając bruneta samego z myślami.
Ryo odchrząknął, pociągnął
cicho nosem i przetarł oczy, poniekąd zaskoczony, że dał się ponieść emocjom.
Mimo że od tamtych zdarzeń minęły już dwa dni, wciąż nie mógł pogodzić się z
tym, jak ta historia się potoczyła. Dodatkowo frustrował się na sam fakt, iż
nie potrafił złościć się na Suzukiego. Chociaż wiedział, że za to, co ten
zrobił, samo chowanie urazy to i tak mało.
Tymczasem Sakurai nie mógł
zdobyć się nawet na to. Mało tego, najzwyczajniej w świecie już tęsknił za
mężczyzną. Poprzednio, gdy ten go zranił, miał chociaż możliwość codziennego
kontaktu z nim.
Teraz został jej pozbawiony w
dość brutalny sposób.
─ Więc… tak to właśnie
wyglądało ─ zakończył cicho, nie patrząc na Kise. Siedzieli w sali, którą
blondyn dzielił z nieobecnym w tamtej chwili Aomine, z kubkami herbaty, która
zdążyła już wystygnąć. Żaden z nich tak naprawdę nie miał ochoty, by się jej
napić.
─ Ryo-san... ─ wybulgotał
blondyn, przecierając mokre oczy dłonią. Od dłuższego czasu wstrzymywał szloch,
więc ledwo dało się go zrozumieć. ─ Tak mi przykro... ─ powiedział wysokim od
ściśniętego gardła tonem, zanim nie przytulił go mocno do siebie, chcąc tym
jakoś wesprzeć.
Sakurai zakrył szybko usta dłonią
i wstrzymał oddech, chcąc zatrzymać szloch. Ku jego uldze, udało mu się to,
więc powoli opuścił rękę i odwzajemnił uścisk, po raz któryś z kolei pociągając
nosem.
─ Dziękuję, Kise-kun… Ale nie
ma ku temu powodów. Tak jest lepiej ─ wydusił przez zaciśnięte gardło, czując
pieczenie w oczach oraz tępy ból w piersi.
─ Przestań... Nie mów tak ─
skarcił go chłopak. ─ Nie musisz udawać. Wiem, że nie jest lepiej. Naprawdę mi
przykro. Jeśli... jeśli mogę ci jakoś pomóc, zrobię wszystko ─ powiedział
poważnie.
Mógł tylko wyobrazić sobie, jak
samotnie czuł się Sakurai. On sam podczas ich rozłąki z mulatem myślał, że nie
da już rady, dlatego było mu strasznie przykro z powodu losu bruneta.
Ryo milczał chwilę, starając
się uspokoić. Przełknął ciężko ślinę i delikatnie odsunął się od blondyna,
wymuszając smutny uśmiech.
─ Nie trzeba ─ odparł drżąco. ─
To bardzo miłe z twojej strony, ale sama rozmowa o tym z kimś… Już mi pomogłeś
─ zakończył niezgrabnie.
Chociaż prawie nie znał
człowieka przed nim, mógł przyznać szczerze sam przed sobą, że ufa Kise. Kiedy
Ryota zwrócił się do niego w sprawie Haizakiego, przedstawił mu dokładnie swoją
historię, przez co w jakiś sposób Sakuraiowi łatwiej było opowiedzieć mu swoją.
─ Wiesz, wczoraj odwiedziło
mnie paru kolegów z komendy ─ zaczął nagle. ─ Przesłuchiwali mnie w związku ze
zdradą Suzukiego-sana… Nie umiałem go wydać. To znaczy… Już powszechnie
wiadomo, że był wtyką razem z paroma innymi funkcjonariuszami, ale kiedy mnie
pytali, mogłem zdobyć się tylko na to, żeby kiwać głową na „tak” lub „nie”.
Wiem, że nie powinienem, ale nie opisałem im nawet, jak wyglądało jego cholerne
auto! Nic, kompletnie nic. To mnie strasznie boli, bo jako policjant powinienem
tym bardziej chcieć, żeby go złapali i odpowiedział za wszystko przed sądem…
─ Wiem, że to słabe
pocieszenie... ─ zaczął przejęty blondyn, gniotąc skrawek swojej koszuli i
uciekł spojrzeniem ─ ale zrobiłbym to samo dla Aominecchiego ─ wyznał,
przygryzając wargę, po czym spojrzał na rozmówcę i ścisnął mocno jego dłonie. ─
Ryo-san, przede wszystkim jesteś człowiekiem. Skrzywdzonym człowiekiem, który
na to nie zasłużył ─ powiedział smutno i pociągnął nosem. ─ Dlatego nie bądź
dla siebie taki surowy, bo uważam, że cierpisz już wystarczająco. Kochasz tego faceta,
to oczywiste, że wbrew wszystkiemu będziesz chciał go chronić. Ja... W pewnym stopniu
cię rozumiem ─ sapnął ciężko i mocniej zacisnął swoje palce na jego dłoniach. ─
Dlatego chciałbym cię jakoś wesprzeć.
Sakurai wyglądał, jakby w
myślach walczył sam ze sobą. Przygryzł wargę, spuścił wzrok na podłogę i
zmarszczył lekko brwi. Sprawiał wrażenie kogoś, kto bardzo chce coś powiedzieć,
jednak nie wie jak.
─ Jedyne, o co mógłbym prosić…
chociaż przepraszam, wiem, że nie powinienem… to tylko to… żebyś choć w jakiejś
części spróbował wybaczyć Suzukiemu-sanowi ─ wykrztusił nieskładnie,
zawstydzony. ─ Gdyby nie to, że jego życie wyglądało tak, a nie inaczej… Jestem
pewien, że tak naprawdę bardzo źle się z tym czuje.
─ Spróbuję ─ powiedział po
długiej chwili milczenia. ─ Ale...Niczego nie mogę obiecać ─ dodał przepraszająco.
─ Dla mnie to i tak więcej niż
cokolwiek innego ─ wyszeptał brunet. ─ Dziękuję. Kagami-san opowiedział mi o
wszystkim, co się stało w Falls Church ─ wyznał zduszonym głosem. ─ Więc tym
bardziej głupio mi o to prosić. Ale na niczym więcej mi już nie zależy…
Ryota chciał jakoś
odpowiedzieć, ale nie potrafił pocieszyć przyjaciela. Poczuł, jak ogarnia go
smutek i ponownie przytulił mężczyznę.
─ Nie mów tak, Ryo-san... Nie
mów, że na niczym ci nie zależy, bo mnie martwi.
─ Naprawdę chciałbym tak nie
mówić. Ani nie myśleć. Uwierz mi ─ odparł Ryo ze smutnym uśmiechem. ─ Ale
aktualnie… Zastanawiam się, czy w ogóle będę w stanie wrócić do pracy.
Kise milczał dość długi czas,
po czym odsunął go od siebie, łapiąc za ramiona.
─ Przyjedź do mnie, Ryo-san! Weź
urlop, odpocznij i wtedy wróć ─ zaproponował energicznie.
─ To naprawdę bardzo miłe z
twojej strony… Ale nie mógłbym. Wiem, że masz teraz parę swoich spraw do
poukładania. Tobie też przyda się wolne i odpoczynek. Ale powinieneś odsapnąć
ze swoimi najbliższymi. Ja… też się o to postaram, nie martw się o mnie,
proszę.
─ Myślę, że przez jakiś czas
będę jeszcze w Waszyngtonie... Wrócę dopiero za tydzień, dwa. Proszę, czuj się
zaproszony. W takich chwilach lepiej być wśród przyjaciół ─ odparł ze szczerym
uśmiechem, patrząc na niego ze wsparciem.
Sakurai westchnął i pokręcił
głową. Przez jego twarz przedarł się przebłysk szczerego uśmiechu.
─ Dziękuję, Kise-kun. Obiecuję
to przemyśleć. Ale póki co, jeśli nie masz nic naprzeciwko, to chyba pomysł
utrzymania kontaktu i odezwania się do siebie raz na jakiś czas nie jest zły…
─ Nie, jeśli to „raz na jakiś
czas” będzie często ─ odparł, śmiejąc się krótko. ─ Masz dużo do przemyślenia,
więc nie będę naciskać, ale w razie czego wiesz, gdzie jest moja sala ─ dodał
miło, patrząc na niego ciepło.
Ryo poczuł, że za chwilę znowu
się rozklei, dlatego profilaktycznie przetarł oczy wierzchem dłoni i po prostu
przytulił się do Kise, chcąc tym gestem oddać to, jak bardzo był mu wdzięczny.
Oprócz blondyna i Kagamiego, którego również mógł nazwać swoim przyjacielem,
nie miał tak naprawdę nikogo, kto mógłby go wesprzeć w tym trudnym dla niego
czasie.
─ Będzie dobrze ─ pocieszył go
Ryota, głaszcząc powoli po głowie. ─ Czasem trzeba sięgnąć dna, żeby móc się od
niego odbić ─ zacytował słowa kochanka, uśmiechając się smutno.
Sakurai uśmiechnął się
mimowolnie, choć tak naprawdę znów poczuł się rozbity. Kiedy zaczynali
rozmawiać, nie spodziewał się, że Kise okaże mu aż tak wiele zrozumienia,
troski i współczucia. Był mu za to wdzięczny. Choć podejrzewał, że po wyjściu
ze szpitala zaszyje się w domu na dzień czy dwa, aby pobyć w samotności, w
tamtej chwili obecność Ryoty była dla niego naprawdę budująca.
Obaj mężczyźni drgnęli, kiedy
kątem oka dostrzegli czyjś ruch przy drzwiach, którego sprawcą okazał się
Daiki. Mulat stał w wejściu już chwilę, ze zdziwieniem obserwując rozgrywającą
się przed nim scenę. Wahał się, czy powinien jakoś dać znać o swojej obecności,
czy może jednak się wycofać.
─ Nie chcę przeszkadzać ─
mruknął, kiedy go zauważono.
─ Nie, przyszedłeś w samą porę,
Aominecchi ─ odparł z uśmiechem blondyn, puszczając Sakuraia i przywołał gestem
kochanka, łapiąc go za rękę. ─To mój przyjaciel, Ryo-san. Bardzo mi pomógł i
narażał dla mnie życie, więc chciałem, żebyście się poznali ─ powiedział,
patrząc na niższego mężczyznę ze szczerą wdzięcznością.
─ P-Przepraszam!
Sakurai zerwał się z miejsca
jak oparzony i pochylił ze skruchą głowę przed zbaraniałym Daikim.
─ To nie do końca tak ─ zaczął,
rzucając nerwowe spojrzenia to Kise, to Aomine. ─ To ja poprosiłem Kise-kuna o
udział w akcji w Falls Church i biorę na siebie pełną odpowiedzialność za
sprowadzenie na niego niebezpieczeństwa. Jest mi z tego powodu naprawdę
przykro, zwłaszcza, że nie mogłem mu tak naprawdę w żaden sposób zagwarantować
bezpieczeństwa ─ wydusił z siebie, zwracając zapłakane ślepia na mulata, który
zaczynał czuć się naprawdę niezręcznie. ─ Jestem współodpowiedzialny za to, co
się stało…
─ Okej, dość ─ westchnął
Aomine, wchodząc niższemu w słowo. Trzepnął go lekko po głowie, a gdy tamten,
zaskoczony, złapał się za nią i wyprostował, mulat kontynuował: ─ Mówiłem to
już Ryocie, ale z chęcią powtórzę: za to, co się wydarzyło, nikt z was nie
powinien brać odpowiedzialności. Najważniejsze, że to już za wami, więc trzeba
skupić się na powrocie do codzienności, nie szukaniu winnych.
Kise spojrzał na kochanka z
uczuciem i ścisnął mocniej jego dłoń, wracając wzrokiem na Ryo.
─ Właśnie, codzienność! Dlatego
musisz przyjechać ─ zażądał z uśmiechem. ─ Jak już trochę odpoczniesz.
─ No nie wiem… Na pewno będę
wam prze…
─ Nawet nie chcę słyszeć odmowy
─ Daiki przerwał chłopakowi stanowczo, podłapując zdanie Kise. ─ Myślę, że
przyda ci się zmiana otoczenia.
Sakurai westchnął i przygryzł
wargę, nie mając siły już się dłużej stawiać.
─ Jeśli to naprawdę nie
problem, to przemyślę i dam wam znać…
─ Świetnie ─ ucieszył się Ryota
i spytał bruneta: ─ Ryo-san, gdzie jest twoja sala? Mogę cię nawiedzić, kiedy
Aominecchi mnie zostawi? ─ spytał uprzejmie, rzucając Daikiemu prowokujące
spojrzenie. Aomine tylko wywrócił oczami, postanawiając przemilczeć tę drobną
uszczypliwość.
─ Na parterze, trzecia od
wejścia. Numer osiemnaście ─ odparł Ryo, uśmiechając się lekko. ─ Chyba będę
się już zbierać. Niedługo mam badania.
─ Odprowadzić cię? ─
zaproponował Kise
Sakurai już miał zamiar
odmówić, nie chcąc się narzucać, jednak Aomine go ubiegł. Położył brunetowi
dłoń na ramieniu i posłał spokojne, stanowcze spojrzenie, po czym zwrócił się
do Ryoty:
─ Odprowadź.
─ W takim razie będę wdzięczny…
─ odparł Ryo nieśmiało.
─ Przestań, to nic takiego ─
odparł, zwlekając się z łóżka i ruszając z nim ku wyjściu, przy którym pomachał
kochankowi. Podczas ich drobnego spaceru rozmawiali z Ryo na mniej poważne
tematy, które głównie dotyczyły Orleanu, który Kise wciąż polecał Sakuraiowi.
Pod salą zagadał się na tyle, że dopiero przyjście lekarza zmusiło go do
pożegnania się.
Wrócił do swojej sali, czując
się o wiele lżej i spokojniej, niż kilka godzin temu.
─ Powinienem wiedzieć, co mu
się stało? Wyglądał na nieźle… poruszonego ─ zagadnął Daiki, kiedy tylko Ryota
przekroczył próg ich sali.
─ Ma złamane serce ─ wyjaśnił
zwięźle, zerkając ostatni raz na korytarz, zanim nie zamknął drzwi. Poszedł do
łóżka Aomine i zakopał się w jego ramionach, wzdychając głośno. ─ Naprawdę nie
powinien być teraz sam.
─ Rozumiem ─ mruknął mulat.
Przytulił kochanka nieco mocniej i wsunął nos w jego włosy. ─ W takim razie
dobrze, że z nim pogadałeś.
─ Ty też się spisałeś ─
powiedział z uśmiechem i uniósł twarz, żeby na niego spojrzeć. ─ Zasługujesz na
nagrodę ─ zażartował.
─ Mówisz? ─ podłapał Daiki.
─ No, jeśli nie chcesz... ─
wzruszył ramionami.
─ Pewnie, że chcę ─ żachnął
się.
─ Hmm...
Ryota zbliżył usta do ucha
Daikiego i polizał je, mrucząc w nie:
─ W takim razie możesz mnie
dzisiaj znowu pomasować.
Daiki uśmiechnął się kącikiem
ust, po czym przysunął twarz do szyi kochanka, przejeżdżając po niej ustami,
aby w najmniej spodziewanym momencie zatrzymać się i zrobić malinkę. Równolegle
z tym, wsunął dłoń w spodnie blondyna i zaczął nią wodzić od razu po jego
pośladkach.
─ Boli mnie, że mogę tylko
tyle...
Kise zarumienił się i sapnął
głośno, nie spodziewając się tak nagłego ataku.
─ Mnie też ─ przyznał ze wstydem,
odwracając wzrok
─ Przez to tym bardziej
chciałbym cię mieć ─ wymruczał, masując powolnymi, leniwymi ruchami jego prawy
pośladek. Przymknął powieki i zaciągnął się zapachem Ryoty, który w tamtej
chwili wydał mu się niezwykle intensywny.
─ Nie mów tak... ─ westchnął,
spinając się nieco, mocniej do niego przylegając. Zaczął rozważać, czy masaż
nie było złym pomysłem.
─ Wybacz. Ciężko się
powstrzymać ─ sapnął mulat. Cmoknął śpiewaka w skroń i przesunął dłonią w górę,
na jego lędźwia.
─ Uhm... Może lepiej już
przestań ─ bąknął przepraszająco, przygryzając wargę. Nie sądził, że wystarczy
tak niewiele, aby jego twarz paliła go żywym ogniem, a oddech nienaturalnie
przyspieszył. To tylko utwierdziło go w tym, jak bardzo tęsknił za kochankiem i
jak ciężko mu było nie reagować na jego dotyk.
─ Rozumiem. W porządku ─ sapnął
mulat, niepocieszony.
Oderwał dłoń od skóry blondyna
i wyciągnął spod jego piżamy. Oparł brodę o ramię Kise i wziął głębszy oddech,
próbując się uspokoić i ochłonąć.
─ Przepraszam...
Kise zacisnął wargi, czując,
jak zasycha mu w ustach i spojrzał w bok, aby oprzeć się chęci pocałowania
partnera. Widział, że w tej chwili zaogniłoby to sytuację.
─ Nie no, nie ma za co.
Nadrobimy, kiedy stąd wyjdziemy...
Daiki przysunął usta do warg
Ryoty, jednak nie pocałował go, utrzymując milimetrowy odstęp z prowokacyjnym
uśmiechem. Ryota otworzył usta, zbliżając je do tych od mulata, ale powstrzymał
się w ostatnim momencie, sapiąc głośno zawiedziony.
─ Racja... Tylko kiedy to
będzie?
─ Oby jak najszybciej, bo nie
ręczę za siebie. Albo cię stąd wyniosę, albo zabarykaduję tę salę.
Ryota zaśmiał się cicho,
cmokając go w usta i mruknął po chwili, ponawiając pieszczotę spragniony.
─ Jak... jak poszła rozmowa z
Midorimacchim? ─ pytał, chcąc zająć swoje myśli czymś innym.
─ Dobrze. Nawet lepiej niż się
spodziewałem. Wygląda na to, że wszystko się uda ─ odparł z lekkim uśmiechem. ─
Aaa no i kazał cię pozdrowić. Spałeś, kiedy przyszedł, a potem stwierdził, że
nie będzie przeszkadzać i powinieneś zdrowieć.
─ Jestem zdrów jak ryba ─ żachnął
się Ryota i zniżył nieco, przykrywając ich kołdrą. ─ Mogą mnie spokojnie
wypisać.
─ Skarbie, nie chcę, żeby ta
rana ci się spaprała. Skoro lekarze chcą cię tu trochę przetrzymać, to
widocznie mają powód ─ powiedział poważnie. Pogładził kochanka po włosach i
skradł mu jeszcze jednego buziaka.
─ Chcą mnie przetrzymać, bo
jestem przystojny ─ zażartował wyniośle. ─ Jak tylko sobie stąd pójdziesz, będą
mnie podrywać, zobaczysz.
Daiki zmarszczył brwi i odsunął
nieco, aby móc swobodnie spojrzeć mu w oczy.
─ Mnie też będą. Nie zapominaj,
że ostatnio zrobiłem się sławny.
─ Nigdzie nie idziesz ─ fuknął
Ryota, nadymając policzki.
Daiki parsknął śmiechem i
potarł skronią o brodę partnera.
─ Nie ufasz mi?
─ Nie ufam otwartym
przestrzeniom… ─ odparł wymijająco, wydymając usta w podkówkę.
Mulat wywrócił oczami i
pokręcił głową.
─ A ja tlenionym pielęgniarkom.
─ Eh, po prostu chodźmy już
spać ─ westchnął, widząc, że nie wygra. ─ Masz się pilnować o tyle ─ burknął
czerwony.
─ I wzajemnie ─ mruknął i
pocałował Ryotę zaborczo. Blondyn oddał pieszczotę i zjechał ustami na szyję
mulata, gdzie zassał się na skórze, przygryzając ją lekko, po czym szybko odwrócił
się i wyburczał niewyraźne „dobranoc”. Aomine odmruknął tylko coś pod nosem,
wywracając oczami i mocniej przytulając do siebie plecy kochanka. Chociaż wciąż
było dość wcześnie, a sam nie czuł się ani trochę śpiący, zaczął rozmyślać nad
przebiegiem swojej dzisiejszej rozmowy z Midorimą, wsłuchując się przy tym w
spokojny, miarowy oddech swojego partnera. Nawet się nie spostrzegł, kiedy sam
odpłynął z lekkim uśmiechem na ustach i myślą, że jeśli wszystko się powiedzie,
uda mu się choć w drobnej części wynagrodzić Ryocie ostatnie wydarzenia,
stwarzając dla nich podwaliny nowego, wspólnego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz